Nie jest to żadna prawda objawiona, wszyscy odczuwamy na własnej skórze, że czas stał się najcenniejszym dobrem. I nieźle trzeba się nieraz gimnastykować, żeby go starczyło na wszystko, co dla nas ważne.
Dużo dzisiaj myślałam o wczorajszych dylematach - co zrobić, żeby: a) wysypiać się; b) mieć czas na pisanie bloga. Oto wnioski:
Co do snu: przede wszystkim muszę traktować go jako sprawę ważną, a wręcz jeden z priorytetów. Do tej pory sen znajdował się dla mnie na samym końcu listy „rzeczy do zrobienia”, zawsze przegrywał w konkurencji z innymi, ciekawymi i istotnymi, zajęciami. Wciąż obiecywałam sobie, że to zmienię, ale nic w tym kierunku nie robiłam. Uświadomiłam sobie, że jednak w ten sposób osłabiam samą siebie, utrudniam sobie osiągnięcie wielu celów, a przede wszystkim szkodzę własnemu zdrowiu i obniżam wydajność pod każdym względem. Prawda jest taka: potrzebuję spać około 7 godzin, a w weekendy około 8. Więcej nie ma sensu, ale mniej nie wchodzi w grę.
Dzisiaj rano spojrzałam też krytycznym okiem na ilość czasu, jaką potrzebuję na tzw. poranny rozruch. Siłą rozpędu uznawałam, że potrzebuję około godziny od wstania do wyjścia z domu, jednak wydaje się to być nieaktualne. Po pierwsze lepiej będzie nastawiać budzik na piętnaście minut później, a zrezygnować z „drzemek” i dosypiania przez 10-20 minut, a właściwie takiego rozmemłanego balansowania na granicy jawy i snu, z bolesnym przekonaniem, że „powinnam już wstać”. Lepiej pospać spokojnie te 15-20 minut bez co chwilę brzęczącego budzika, a potem po prostu przeciągnąć się, uśmiechnąć do siebie i wstać.
Kilka dni zajmie mi na pewno dostosowanie godziny wstawania do ilości czasu, której rzeczywiście potrzebuję rano na doprowadzenie się do stanu używalności, obserwacje w toku :)
A co do blogu: na pewno będę pisać regularnie, lecz zdecydowanie nie codziennie. Czasem pewnie cztery, trzy razy w tygodniu, zdarzą się pewnie tygodnie, gdy uda się coś napisać tylko raz, zobaczymy. Ale obiecuję: na emeryturze będę pisać codziennie :)