... czyli cyklu odzieżowego ciąg dalszy.
Pamiętam, że gdy zaczynałam zastanawiać się nad kwestią minimalizmu w ubieraniu się, odrzuciłam tę koncepcję, bo pierwszym skojarzeniem była NUDA. Wydało mi się, że ograniczenie liczby odzieży oraz ujednolicenie jej kolorystyki prowadzi do powtarzalności, bezbarwności, nijakości. Niektóre osoby, mówiąc o upraszczaniu szafy, nakazują rezygnację z akcesoriów, biżuterii i dodatków, ponieważ nie są one potrzebne, a przecież mamy pozbyć się wszystkiego, co nie jest niezbędne.
W zasadzie tak. Po pierwsze jednak nie ma czegoś takiego, jak dekalog minimalizmu. Nie można go sobie ot tak, narzucić, bo jest kryzys albo bo akurat panuje taka moda. A właściwie można, ale osobie, która próbuje na siłę uprościć swoje życie według sztywnych i z góry ustalonych zasad, nie wróżę sukcesu. Raczej frustrację i niezadowolenie. A gdy minie kryzys i moda? Co wtedy? Wracamy do rozpasanej konsumpcji?
Każdy z nas wypracowuje sobie własne rozwiązania, dostosowane do swojego życia, wygody i gustu.
Po drugie natomiast kto to powiedział, że ozdoby, dodatki i akcesoria NIE SĄ potrzebne? Ależ są! Mają służyć temu, żebyśmy mogły uniknąć nudy i uniformizacji, a jednocześnie zmniejszyć ilość posiadanych sztuk odzieży. Warunek: dodatki muszą być przemyślane, jak i cała szafa. A ich ilość także ograniczona.
Nie zapominajmy jeszcze o jednej ważnej kwestii: różnicy między minimalistyczną garderobą a minimalistycznym stylem ubierania się. Minimalistyczna garderoba polega na ograniczeniu liczby odzieży do najmniejszej ilości, zapewniającej wygodę i nie sprawiającej kłopotów pod względem np. prania. I moim zdaniem, zasadniczo może być w każdym stylu, nawet country. Z tym, że im bardziej wymyślny styl, im więcej kolorów, wzorów i fasonów, tym trudniej wypracować spójną całość z niewielkiej ilości elementów.
Natomiast minimalistyczny styl kojarzy się głównie z ograniczoną kolorystyką i prostymi fasonami. Kilka wybranych, pasujących do siebie kolorów. Gładkie tkaniny, bez wzorów. Fasony raczej klasyczne. Mało ozdób (lub wcale). Jedno z drugim można połączyć (do tego dążę), ale można też przecież mieć szafę pękającą w szwach, pełną bardzo prostych ubrań.
Jestem zdania, że prawie każdej szafie nie zaszkodzą małe porządki, niemal każda kobieta może zmniejszyć ilość posiadanej i kupowanej odzieży. Co do minimalistycznego stylu, sprawa nie jest taka prosta. Dlaczego? Bo to kwestia gustu, i tyle. Jedni lubią kawę a drudzy herbatę, jedna osoba będzie dobrze czuć się np. w ciemnej spódnicy i jasnej bluzce koszulowej, a druga w tym samym zestawie będzie miała dziwne wrażenie, że wróciła do szkoły i idzie na rozdanie świadectw. Dlatego właśnie nie mam zamiaru nikogo namawiać do wyboru zmiany stylu.
Dla mnie nie jest to kwestia zmiany, tylko uporządkowania, dopracowania, a także powrotu do początków. Zawsze lubiłam tzw. klasyczną elegancję. Nie śledzę sezonowych mód. W mojej szafie dominują gładkie, ciemne stroje. Wyjątek: kocham czerwień, czasem sięgam po pomarańczowy i „fuksję” (jak w tym żarciku, to kwiat, nie kolor). Jedna para dżinsów. Biżuteria, tak, ale srebrna. Poza tym mam także trochę typowo sportowych rzeczy, treningowych i na piesze wędrówki.
Ostatnie lata były okresem poszukiwań. Na studiach zaczęłam chodzić w czerni, zostało mi tak przez dobrych parę lat (wiele osób przechodzi przez ten etap). To było bardzo wygodne, jeśli wszystko masz czarne (lub ciemnoszare), nie ma żadnego problemu z komponowaniem stroju. Cokolwiek, co jest czyste. Był to też okres klasycznej elegancji, kostiumów, marynarek, sukienek, wysokich obcasów. Ach, i kapelusze :)
Potem zaczęły się różne eksperymenty i wycieczki, głównie kolorystyczne (bo może jednak brązy i zielenie, może błękit i turkus?). Przez kilka lat ze względów zawodowych chodziłam dość „umundurowana”, więc w końcu zaczęłam mieć serdecznie dosyć stylu formalnego i klasycznej elegancji. Gdy zmieniłam pracę, wprowadziłam też zmiany w garderobie. Od pięciu lat nie mam już kontaktu z klientami, nie mamy żadnego dress code. Na co dzień dominuje więc ubiór nieformalny. Gdybym pojawiła się nagle w kostiumie i szpilkach, zaraz zaczęłyby się plotki, że szukam pracy i idę na interview :)
Teraz znowu zaczyna pociągać mnie bardziej elegancki, klasyczny styl. Szukając inspiracji, natrafiłam na zdjęcia Carolyn Bessette-Kennedy, kilka z nich mnie urzekło. Na przykład takie:
Bardzo prosty styl, ale très très chic. Gdziekolwiek pojawia się jej nazwisko, zawsze towarzyszy mu przymiotnik ponadczasowy.
Wróciłam też do czerni, już sporo temu. Kiedyś zobaczyłam w tramwaju dziewczynę, wyglądała, jak dla mnie, wspaniale, szykownie i stylowo. Zaczęłam analizować jej strój, żeby rozpracować, czemu aż tak do mnie przemawia. Cóż, czerń od stóp do głów. Srebrna biżuteria, elegancka torebka. Proste fasony. I pomyślałam: i czemu tak się przed tym bronisz, to przecież właśnie Ty. Nie udawaj, że wyrosłaś z czerni...
Nie wyrosłam. Co więcej, czuję, że chcę wrócić do tego stylu, od którego odeszłam niegdyś, poszukując siebie. Czasem tak bywa, że wyruszamy w daleką podróż, by po jej zakończeniu przypomnieć sobie, że jednak w domu najlepiej :)
Widzicie więc, w jakim kierunku zdążam. Prostota i klasyczna elegancja. Kolory: czarny, szary, granatowy, biały. Akcenty czerwone, srebrna biżuteria. Wysokie obcasy (nie codziennie, ale często).
Poza tym nacisk na jakość i dbałość o szczegóły.
To taki ogólny zarys, ciąg dalszy oczywiście nastąpi. Będzie o zakupach, planowanych długoterminowo :)