Przejdź do głównej zawartości

O parapetach i pożegnaniu z hobby

W zeszłą niedzielę pożegnałam dawne hobby. Korzystając z ładnej pogody, zrobiłam czystkę na parapetach.
Cała historia w skrócie wygląda tak: gdy byłam nastolatką, zachwyciły mnie kaktusy. Zaczęłam je kolekcjonować, warunki w domu u Rodziców były znakomite, ponieważ było jasno, przestronnie i słonecznie. Kolekcja rosła, kaktusów było coraz więcej, rozrastały się i były coraz piękniejsze. Sporą część roku spędzały na tarasie, kąpiąc się w słońcu, wiele z nich wspaniale kwitło. Potem z biegiem lat czasu miałam dla nich coraz mniej, wyprowadziłam się do wynajętego pokoju, potem sporo podróżowałam. Nie poświęcałam im więc wiele uwagi. Jakoś sobie dawały radę, ale w końcu brak systematycznej należytej opieki zaczął się mścić. I kolekcja stopniowo podupadała.
Gdy wreszcie przeprowadziliśmy się do własnego mieszkania, wydawało się, że teraz wreszcie moje kolczate pieszczoszki odżyją. Wreszcie miałam je przy sobie, mogłam o nie dbać. Jednak okazało się, że coraz trudniej wygospodarować dla nich czas, poza tym nasze okna wychodzą na północ i wschód, nie miały więc zbyt wiele światła. Marniały coraz bardziej, stopniowo zaczęłam się ich pozbywać, bo jednak trzy parapety (a właściwie dwa, na tym od północy nic nie chce rosnąć), to o wiele za mało na kolekcję kolczaków.

W końcu dotarło do mnie, że wprawdzie nadal uwielbiam patrzeć na kaktusy, niestety nie mam dla nich odpowiednich warunków, ani przede wszystkim już nie są dla mnie tak ważne, żebym była w stanie należycie się nimi zajmować.
Poświęciłam im cały dzień, już dawno mi się to nie zdarzyło. Te mniejsze poprzesadzałam ładnie, ze starszych, większych i zaniedbanych oddzieliłam sadzonki. Znalazłam im nowe domy, gdzie będą miały więcej światła i więcej miłości :)

Smutno mi trochę, pożegnałam się z hobby sprzed lat. Na parapecie zostało tzw. „drzewko szczęścia” i „fotel teściowej”, tylko one dobrze znoszą te warunki i naprawdę pięknie rosną. Pozbyłam się też nielubianych wilczomleczowatych, których właścicielką zostałam przez przypadek (wylądowały na klatce schodowej, tam mi nie przeszkadzają).

Na jednym z parapetów zostanie miejsce na doniczki z ziołami, w lecie rosną sobie w skrzynkach na balkonie, ale w zimie przecież też są potrzebne. W planie mam zakup dwóch storczyków, namówiły mnie sąsiadka, u której rosną wspaniale, oraz Mama, podobno storczyki lubią takie właśnie trochę gorsze oświetlenie. Jednak kupię najwyżej dwa, nie chcę mieć znowu tłoku na parapetach.

Przychodzi taki moment, kiedy trzeba powiedzieć sobie, że dawna pasja już nie jest tak ważna, jak kiedyś. Moje kaktusy chyba zresztą prawdziwą pasją nie były, zaledwie zainteresowaniem. Nie fascynują mnie aż tak, żebym była zdolna do poświęceń. Gdyby były pasją, nie kupiłabym mieszkania z oknami na północ :)
Wiele osób ma chyba takie „pseudo-hobby”, na które nigdy nie ma czasu. Kupuje się jakieś tam materiały i narzędzia, książki, czasopisma branżowe, czasem nawet organizuje warsztat w piwnicy, a potem nic z tego nie wynika. Kiedyś się tym zajmę. Magiczne słowo „kiedyś”. Na emeryturze, w wakacje, jak dzieci dorosną. „Kiedyś” nadchodzi, a hobby nadal pozostaje tylko w sferze planów. Materiały pokrywają się kurzem, zajmują miejsce na strychu czy w szafie, a czasem okazują się dawno przestarzałe, bo dana dziedzina rozwija się i pojawiają się nowe możliwości, o jakich wcześniej nie było mowy.

Tak sobie myślę, że nie ma co trwonić miejsca i zapału na takie słomiane zapały. Jeśli spróbujesz nowego zajęcia, a ono nie wciągnie Cię na tyle, żebyś faktycznie umiał znaleźć na niego czas i siły, to sobie daruj. Nie warto się oszukiwać. Trzeba próbować nowych rzeczy, nigdy nie wiadomo, czy garncarstwo lub szycie z filcu nie okaże się właśnie TYM, CO KOCHASZ ROBIĆ. Ważne jednak, żeby na pewnym etapie umieć sobie powiedzieć, że wcale nie mamy ochoty ciągnąć dalej czegoś, co tylko wydawało się świetne na początku.

Albo inaczej: ile razy podczas generalnych porządków zatrzymujesz się nad tym samym pudłem z narzędziami albo rakietą do tenisa i przypominasz sobie, że przecież miałeś zająć się tym na poważnie? A potem z westchnieniem odkładasz pudło (rakietę, rower, szydełko, model do sklejania czy co tam jeszcze innego...) na to samo miejsce z myślą: „... ale kiedyś się wezmę...”? No ile razy? Pięć, dziesięć, piętnaście?
Następnym razem, gdy Ci się to przydarzy, zastanów się głębiej. I zamiast odkładać na Święty Nigdy, zacznij się zajmować tym hobby TU I TERAZ, albo z ręką na sercu przyznaj się do tego, że tak naprawdę, to aż tak Cię to nie kręci, żeby wygospodarowywać na nie czas i siły, i że „jutro nie nadejdzie nigdy”. Pozbądź się wtedy tego pudła, roweru lub modelu do sklejania, znajdź mu nowego właściciela, a sam zastanów się nad tym, co jest lub może być Twoją prawdziwą pasją.

Pasję mieć trzeba, wystarczy jedna :) Taka, która daję frajdę, kopa, radość, dzięki której rozwijasz się i chce Ci się żyć. Taką, która Cię odstresowuje, dowartościowuje, napędza i zachwyca. Dla której znajdziesz miejsce w życiu bez większego bólu i wysiłku. Natomiast pięć hipotetycznych pseudohobby czekających w zakurzonym pudle na pawlaczu na nadejście „kiedyś” to tylko oszukiwanie samego siebie. A na to życie jest stanowczo za krótkie.

Popularne posty z tego bloga

Memento vivere

Gdy w ostatnim wpisie dzieliłam się z Wami radością życia, w komentarzach słusznie zauważyliście, że takie podejście nie dla każdego jest oczywiste, proste, naturalne, wrodzone. Niektórzy muszą się go nauczyć czy też wyćwiczyć.  Czy można nauczyć się cieszyć z faktu, że oto widzimy narodziny nowego dnia, że dane nam jest przeżyć kolejną dobę? Sposobów na to jest wiele, myślę, że taka radość może przyjść na co najmniej dwa.  Pierwszy, dość brutalny i gwałtowny: przez doświadczenie własnej lub cudzej poważnej choroby, wypadku, otarcie się o śmierć lub utratę kogoś ważnego, bliskiego, kochanego, zachodzi proces uświadamiania sobie własnej śmiertelności, kruchości życia, jego ulotności, nieuchronności śmierci. Drugi: gdy ten sam proces następuje powoli, pod wpływem doświadczenia życiowego, upływu czasu, obserwacji świata i własnej refleksji.

Ajka Minimalistka - kolejny rozdział

Zgodnie z zapowiedzią rozpoczynam kolejny rozdział. Prosty blog - czyli to miejsce, niestety nie odpowiada już moim potrzebom. To znaczy nie odpowiada mi ta platforma, na której go piszę, blogspot. Jej niedostosowanie do moich obecnych wymagań nie tłumaczy oczywiście rzadkiej publikacji tekstów w ostatnich latach, ale prawdą jest, że na pewno nie pomagało w pisaniu. Nie ma co jednak szukać wymówek czy wytłumaczeń.  Prosty blog pozostaje tutaj, nie znika. Wiem, że są wśród Was osoby, które wciąż lubią wracać do starych wpisów. Jednak od teraz nowe treści będę publikować w nowym miejscu, do którego serdecznie Was zapraszam. Moje nowe blogowe gospodarstwo nazywa się Ajka Minimalistka i znajdziecie go pod tym adresem . Będą się tam pojawiać nie tylko wpisy, ale również w osobnej zakładce można znaleźć wszystkie odcinki podcastu, który nagrywam od kilku miesięcy.  Zapraszam, do poczytania, posłuchania i zobaczenia! 

Uniform minimalistki

Temat osobistego uniformu obracam w głowie już od kilku lat, co najmniej. Jednak jeszcze do niedawna nie czułam się gotowa na to, by ostatecznie zdefiniować go dla siebie. Owszem, wiedziałam, że ciągnie mnie w tym kierunku i że coraz bardziej zbliżam się do wprowadzenia go w życie na co dzień. Jednak jeśli obserwowaliście, być może, moje materiały o kolorowej szafie minimalistki na YouTube , w cyklu, w ramach którego zaprezentowałam całą swoją kapsułową garderobę na wszystkie pory roku, mogliście zauważyć, że wprawdzie mój styl i zestawy ubraniowe były już dość wyraziste i powtarzalne, trudno było by nazwać je uniformem.  Tak jednak się złożyło, że w międzyczasie zmieniłam tryb życia poprzez powrót do oprowadzania po Krakowie (już nie tylko po Wawelu, jak było parę lat temu), więc o wiele częściej wychodzę pracować poza dom. Oczywiście wymusiło to dostosowanie zawartości szafy i pewne jej uzupełnienia. A jednocześnie kilka ubrań z niej wywędrowało. Z powodu zużycia, ale też zmian