Temat pozbywania się książek przewija się przez wszystkie historie o minimalizowaniu. Ja też już o tym pisałam. Przypomnę w skrócie: niegdyś miałam bardzo obszerną biblioteczkę, mieszczącą się na potężnym, solidnym regale, robionym na wymiar, z bardzo szerokimi półkami, mieszczącymi swobodnie dwa rzędy książek. W miarę odchudzania księgozbioru udało mi się rozwiązać kwestię ustawiania ich podwójnie. To już był znaczny postęp. Niedawno doszłam jednak do wniosku, że nadal jest ich zbyt wiele. Z powodu natłoku zajęć musiałam trochę zaczekać z wprowadzeniem w życie planów dalszego ograniczania wielkości zbioru.
To wymuszone opóźnienie okazało się bardzo przydatne, bo w międzyczasie mogłam spokojnie przemyśleć, których książek mogę się pozbyć i co mogę z nimi zrobić. Nauczona doświadczeniem, wiem już, że to najważniejsza sprawa, jeśli chodzi o książki. O wiele łatwiej rozstawać się z nimi, jeśli ma się świadomość, że komuś przydadzą się bardziej niż mi. Namierzyłam siedmiu możliwych odbiorców: wiejską bibliotekę publiczną w miejscowości, gdzie mieszkają moi Rodzice (krakowskie biblioteki niestety niechętnie przyjmują darowizny), dwie biblioteki przy instytutach językowych (książki obcojęzyczne), allegro (podręczniki i poradniki), moja Sister, koleżanka, która właśnie tworzy swoją domową biblioteczkę oraz dorastająca córeczka Szwagierki, której mogą spodobać się „dziewczyńskie powieścidła”.
I dzisiaj zrobiłam to. Poświęciłam kilka godzin na przejrzenie księgozbioru i... Stało się. Regał, niegdyś wypchany po brzegi, teraz świeci pustymi półkami. Przejrzałam powoli zawartość każdej półki, bardzo krytycznym okiem. Kryteria selekcji były dość proste. Pozostają tylko te książki, których potrzebuję (do pracy, gotowania itp.), do których lektury wracam (ukochani autorzy, wiersze). I tyle.
Pożegnałam się z wieloma wspaniałymi dziełami, do których wiem, że już nigdy nie wrócę. Nie oszukujmy się, to, że dana książka w którymś momencie mojego życia była objawieniem, nie zawsze musi oznaczać, że będę do niej wracać aż do końca mych dni. A może będzie objawieniem dla kogoś innego?
Z góry założyłam, że odłożę na bok te pozycje, które chcę przeczytać, zanim się ich pozbędę. Czyli te, z kórymi chcę się pożegnać, jeszcze raz do nich zajrzeć, zanim je uwolnię, albo te, które stoją sobie smętnie na półeczce i czekają, aż „kiedyś” je przeczytam. Problem w tym, że to hipotetyczne kiedyś nigdy nie nadchodzi.
Myślałam, że ta kategoria będzie bardzo obszerna. Obawiałam się, że tak z połowa regału. A tu proszę, zaskoczenie. Jedna mała półeczka. Naprawdę niewiele. Niecałe trzydzieści tytułów. Stoją sobie teraz zebrane w jednym miejscu i kłują w oczy - do przeczytania w pierwszej kolejności.
W pewnej chwili pod koniec tego porządkowania zdjął mnie lęk. Panika, gdy zobaczyłam, jak niewiele zostaje na półkach. Jak to, to znaczy, że cała ta reszta nie była mi potrzebna? Nie, nie była, nie jest i nie będzie. A nawet jeśli kiedyś zatęsknię za którąś z tych książek, przecież zawsze mogę pójść do biblioteki. To jednak bardzo mało prawdopodobne. Co z oczu, to z serca, że tak powiem. Gdy tylko znajdą się poza zasięgiem mojego wzroku, przestaną dla mnie istnieć. Jak wiele innych rzeczy, których się pozbyłam.
Nie zapominajmy o tym, że wprawdzie książki nie są typowymi przedmiotami, lecz także nośnikami myśli, rzeczami o wartości dodanej, nadal pozostają rzeczami. I w związku z tym robię dla nich miejsce w moim domu tylko pod warunkiem, że są mi potrzebne. W przeciwnym wypadku są tylko balastem i łapaczami kurzu.
Najzabawniejsze, że po każdej takiej czystce w biblioteczce wydaje mi się, że już dalej nie pójdę, że to już koniec, dolna granica. Mija parę miesięcy i okazuje się, że to była nieprawda... Nie zdziwcie się więc, jeśli za pół roku znowu ogłoszę, że pozbyłam się połowy książek :)