
Kiedy zaczęła się moja przyjaźń z minimalizmem? Kiedy poczułam z nim prawdziwą więź? Może było to już wtedy, gdy mama wstawiła do mojego pokoju czerwone mebelki z niebieskimi wstawkami? Może wtedy, gdy otwierałam szafkę, a na głowie lądowały mi zawiniątka z koralikami i innymi drobiazgami? A może wtedy, gdy szuflady latały po całym mieszkaniu, bo ktoś szukał jednej, malutkiej śrubki? Może właśnie wtedy narodziła się we mnie potrzeba przestrzeni, czystości, światła, oddechu i niczym niezakłóconego wypoczynku umysłowego.
Wiem jedno, nie zmieniłam chaotycznego świata, pełnego zbędnych drobiazgów, w minimalizm tak od razu. Taka potrzeba dojrzewa stopniowo, może nawet latami...
Zaczęło się od stopniowego zarządzania najbliższą przestrzenią wokół siebie. Po pewnym czasie zaczęłam zauważać, że nawet będąc w hotelach, już po jednym dniu zaczynałam porządkować wokół siebie przestrzeń i wszystko ogarniać i chować..., no właśnie: chować...
Dzisiaj już wiem, że w życiu nic nie dzieje się bez przyczyny, że może czasem warto się z czymś pomęczyć, by potem poczuć prawdziwą ulgę. Cokolwiek jednak robimy, we wszystkim najważniejsza jest konsekwencja i pewien upór. Bo czy gdybym systematycznie nie pozbywała się niepotrzebnych przedmiotów czy ubrań, gdybym pozwalała sobie na trzymanie i przyjmowanie niechcianych upominków, gdybym ulegała namowom koleżanek na zakup ubrań w kolorze i wzorze, zupełnie mi nieodpowiadającym, to udałoby mi się stworzyć wokół siebie tak bardzo upragnioną oazę spokoju, minimalistyczny ład i przestrzeń dla moich myśli?
Odpowiedź jest oczywista - nie.
Na zdjęciach namiastka mojego minimalistycznego świata:
Myślę, że najlepszym komentarzem do zdjęć, przesłanych przez Ann, będą jej własne słowa z jednego z maili:
„Kiedyś w pewnym artykule przeczytałam fragment:
MINIMALIZM
Tak skomponowane wnętrze pozostawia w przebywających w nim osobach poczucie luksusu, ale i głębokiej estetyki.
Wnętrza ograniczające do minimum gromadzone w nim sprzęty może tłumaczyć swoistą japońską filozofię tymczasowości, zgodnie z którą dom nazywany jest kariya (tzn.„wynajęte na noc”)
I chyba coś w tym jest...”
Niestety, to wnętrze nie pozostawiło we mnie ani poczucia luksusu, ani głębokiej estetyki... raczej smutek i przygnębienie... wrażenie nie-życia...
OdpowiedzUsuńOd razu pojawia mi się myśl o bogactwie przyrody i wpływie barw na nasze samopoczucie...
Gdyby to nie było potrzebne, to może przyroda zamiast kipieć kolorami, formami i kształtami byłaby taka jednostajna jak to mieszkanie...?
A z drugiej strony jeśli ktoś się właśnie w takim otoczeniu dobrze czuje... jego wybór:)
Zdjęcia są czarno-białe, więc być może dlatego odniosłaś takie wrażenie...
OdpowiedzUsuńTak jak piszesz Sowo, ważne, żeby to mieszkańcy dobrze się czuli w swoim mieszkaniu. Ann w takim minimalistycznym wnętrzu odnajduje spokój, a przecież właśnie o to chodzi.
Dla mnie te zdjęcia są raczej inspiracją i wskazaniem kierunku, w którym chcę zdążać, niż celem, który chcę osiągnąć. Pokazują, że wiele mogę jeszcze uprościć i ujednolicić, nawet jeśli nie chcę osiągnąć aż tak minimalistycznego efektu.
Sama lubię ostre nasycone barwy i jednak pewną ilość ozdób we wnętrzu, więc w mieszkaniu Ann zapewne byłoby dla mnie nieco zbyt surowo i pusto, ale z drugiej strony wiem, że bardzo źle czuję się w pomieszczeniach, w których zbyt wiele się dzieje pod względem estetycznym.
W moim mieszkaniu wciąż jeszcze "zbyt wiele się dzieje", ciągle jeszcze mam zbyt wiele ozdób i różnych drobiazgów. Powoli to zmieniam, ale sporo pracy przede mną.
Podziwiam Ann za to, że umiała urządzić swój świat według swoich potrzeb, nawet jeśli kosztowało ją to mnóstwo wysiłku i wymagało znacznej dyscypliny.
Podoba mi się ten efekt, który osiągnęła, wydaje mi się bardzo elegancki.
Gdybyśmy w wystroju wnętrza kierowali się tylko przyrodą i jej barwami to może nie potrzebne byłyby nam w ogóle mieszkania bo po co się odgradzać..:)Uwielbiamy patrzeć na tęczę ale czy chcielibyśmy widzieć ją w swoim pokoju co rano? W dzisiejszym świecie przesyconym gadżetami przebywanie w stonowanym wnętrzu jest niewątpliwie luksusem..:)Ale tu zgadzam się z sową- każdy ma wybór:))
OdpowiedzUsuńA mi tam bardzo się podoba - czysto, schludnie i minimalnie. Czułbym się świetnie w takim miejscu. Szkoda tylko, że fotki są kolorowe, bo jakkolwiek oddają nastrój, to nie pokazują doświadczanej przez Ann rzeczywistości.
OdpowiedzUsuńCzeski błąd. Oczywiście powinno być: "Szkoda tylko, że fotki NIE są kolorowe..." ;-) Przepraszam za zamieszanie.
OdpowiedzUsuńSerio te zdjęcia są czarno -białe? To może rzeczywiście zmienia postać rzeczy, bo ja myślałam, ze tam jest tylko biel, czerń i szarość. A możesz wrzucić kolory?
OdpowiedzUsuńTaki minimalizm zdecydowanie nie jest mój, ale też sobie myślę, że zdjęcia głównie przedstawiają półki i jakieś materiały (ręczniki, ubrania?). A gdyby tak pokazać zdjęcia wnętrz rzeczywiście, a nie tylko takich elementów dość w sumie jednostajnych...?
Podoba mi się pewna wypowiedź: " każdy wyznacza sobie sam granicę minimalizmu". Bo dla jednych to po prostu posiadanie tylko niezbędnych przedmiotów a dla drugich będzie to minimalizm w każdym calu. To w jakim stopniu chcemy zminimalizować naszą przestrzeń zależy tylko od nas samych. Ważne jest by dążyć do upragnionego celu bez względu na wyznaczone przez społeczeństwo stereotypy. A nie jest to wbrew pozorom łatwa spawa… Sam lubię bardzo minimalnie i dobrze mi z tym. M.
OdpowiedzUsuń@sowa: kolory były wyborem Ann, myślę, że chodziło o spójność i podkreślenie minimalistycznego efektu. Natomiast co do zdjęć samych wnętrz, nie sądzę, żeby chciała aż tak obnażać swoją prywatność. Pokazała nam mały kawałek swojego świata, to i tak sporo.
OdpowiedzUsuńPostaram się wrzucić trochę zdjęć minimalistycznych wnętrz, które znalazłam na pewnym blogu i mam zgodę na ich publikację, żeby uniknąć zaglądania sobie do sypialni :)
I po raz kolejny pojawia się nam ten sam wniosek, że ile osób, tyle definicji minimalizmu. Nawet jeśli zgadzamy się co do zasady ogólnej, to indywidualna interpretacja jest bardzo zróżnicowana. I dobrze. Bo inaczej mielibyśmy do czynienia z jakąś doktryną i uniformizacją, a przecież nie o to chodzi.
Powiększyłam zdjęcia i dopiero na powiększeniu widzę, że nie są czarno-białe (cóż, już wzrok nie ten, starzeję się chyba...). Tym większy odczuwam podziw dla Ann, że zachowuje taką żelazną dyscyplinę kolorystyczną.
OdpowiedzUsuń