Ostatnie lata przyniosły wiele pozytywnych zmian w moim życiu. Kosztowały mnie one mnóstwo pracy nad sobą, czasem było mi bardzo ciężko, ale efekty tych zmagań dają mi mnóstwo radości i satysfakcji. Najbardziej dumna jestem z ograniczenia stanu posiadanych rzeczy oraz z faktu, że z tytułowej kocicy kanapowej stałam się osobą aktywną fizycznie.
Najpierw rys historyczny: od dziecka byłam taką małą ofermą. Rozwijałam się poprawnie, ale jeśli chodzi o sprawność fizyczną odstawałam trochę od rówieśników. Jak okazało się na lekcjach wychowania fizycznego, biegałam wolniej niż inni, skakałam niżej i bliżej, refleks miałam raczej żółwi, w grach zespołowych zawadzałam na boisku i właziłam innym pod nogi, a piłka wpadała mi na głowę, co prowadziło do tego, że byłam jedną z tych osób, których podczas wybierania składów drużyn nikt nie chciał mieć u siebie.
Źle było mi z tym bardzo, tym bardziej, że starałam się zawsze z całych sił wypaść jak najlepiej, niestety bez sukcesów. Tylko tym staraniom zawdzięczałam jakie takie pozytywne oceny z WF, zresztą były to jedyne słabsze oceny na moich świadectwach. Zawsze pocieszano mnie więc, że przecież mam wiele innych zdolności, nie można mieć wszystkiego. Któż martwiłby się czwórką z WF na świadectwie z wyróżnieniem? No kto?
Szkoła wreszcie się skończyła, a z nią wuefowe stresy. Kompleksy pozostały. Próbowałam nauczyć się jeździć na nartach - bez sukcesów, za to stłukłam sobie tyłek na najkwaśniejsze jabłko i mało nie rozbiłam się na drzewie. Chodziłam na badmintona przez parę miesięcy, nie było najgorzej, ale też bez rewelacji. Ogółem doszłam do wniosku, że sport nie jest dla mnie, a za ruch wystarczą mi spacery i od czasu do czasu kółko hula hop. Poza tym umiem pływać (żabką), nie topię się, ale przed wodą odczuwam pewien lęk i respekt, na basenie pływam, ale w morzu i innych naturalnych zbiornikach wodnych zaledwie się taplam w bezpiecznej odległości od brzegu, a w międzyczasie zalegam na plaży.
Jak każdy miewałam zrywy, na przykład zapisywałam się na siłownię, która niestety szybko mnie nudziła. Nie mogłam znaleźć formy ruchu, która sprawiałaby mi na tyle przyjemności i satysfakcji, by uprawiać ją systematycznie (poza seksem oczywiście...). Pewnego razu pod wpływem lektury jakiegoś forum nabyłam sobie nawet zestaw trzech płyt DVD z ćwiczeniami. Wykorzystałam go tylko raz, bardzo się spociłam, ledwo dobrnęłam do połowy każdego programu, przez trzy dni miałam zakwasy, więc uznałam, że to wyższa szkoła jazdy i odłożyłam płyty na półkę. Zresztą prowadząca była okropnie irytująca.
Dodam jeszcze, że wbrew temu stanowi rzeczy zawsze byłam przekonana, że ruch jest niezbędny do zachowania zdrowia i sprawności. W rodzinie było wiele przykładów osób, które poprzez lenistwo, brak aktywności i nieumiarkowanie w jedzeniu doprowadziły się do cukrzycy, nowotworów układu pokarmowego, chorób układu krążenia, a w końcu do przedwczesnej śmierci. Było też (mniej niestety) kilka przykładów osób, które zachowały sprawność fizyczną i psychiczną do późnej starości. Udało im się to dzięki różnego rodzaju ruchowi. Wiem, że nie da się uniknąć starości, ale jest jednak znaczna różnica pomiędzy zachowaniem sprawności do dziewięćdziesiątki, a zniedołężnieniem tuż zaraz po pięćdziesiątce, czyli w kwiecie wieku. Co do tego nie miałam wątpliwości.
Mój Małżonek jest także bardzo aktywnym, sprawnym i wysportowanym mężczyzną. I do tego intelignenta bestia, ja to mam szczęście :) Nieraz próbował mnie łagodnie przekonać do zmiany trybu życia, zachęcał, podrzucał takie czy inne patenty, towarzyszył na siłowni. Bezskutecznie.
Trwałam w głębokim przekonaniu, że taka już się urodziłam, typem sportswomanki nie jestem i nie będę, jaką mnie Panie Boże stworzyłeś, taką mnie masz. Ruchu mam dosyć, bo dużo chodzę (jasssne...). Zaczęłam mieć pewne wątpliwości, gdy zakupiłam sobie takie małe ustrojstwo, krokomierz. Przypięłam go sobie do paska i zmierzyłam, ile kroków średnio robię dziennie. Okazało się, że średnio mniej więcej tyle, co przeciętny Amerykanin, czyli mało. Pocieszyłam się jednak tym, że przecież od czasu do czasu zdarzają się jednak dni, kiedy udaje mi się wypracować zdrowe 10 tysięcy kroków dziennie.
Nieco niepokoił mnie fakt, że spędzam dziennie co najmniej osiem godzin przykuta do komputera (praca) i czasem jeszcze trochę w domu. I kręgosłup często bolał, oj bolał. Z nadwagą walczyłam od wielu już lat, jednak uważałam, że podstawa to dieta. A ruch to tylko dodatek, żeby za bardzo nie sflaczeć. A, jeszcze był stary znajomy cellulit, który próbowałam zwalczyć pracowicie (chociaż akcyjnie) wcierając w swe szlachetne tylne rejony rozmaite wymyślne smarowidła.
Tak się sprawy miały mniej więcej do początku lutego zeszłego roku. Ale o tym, co takiego się wtedy wydarzyło, dowiecie się w następnym odcinku. Ciąg dalszy nastąpi...