Przejdź do głównej zawartości

Dieta? Nie, dziękuję.


Żyjemy w czasach obfitości pożywienia. Jedzenie w naszej części świata jest łatwo dostępne, a na dodatek tańsze niż kiedykolwiek w historii. Otaczają nas reklamy apetycznych produktów, czasopisma, Internet i telewizja są wypełnione przepisami na pyszne potrawy, a w sklepy zachęcają rozmaitymi promocjami do kupowania coraz większych ilości coraz bardziej wymyślnych artykułów spożywczych. Nic, tylko kupować, gotować i jeść. Zresztą często nawet gotować nie trzeba... Wystarczy podgrzać.
Z drugiej strony nikt nie chce być otyły. Szczupłość oznacza urodę i zdrowie. Nikogo, kto choć raz w życiu przytył, a potem schudł, nie trzeba przekonywać, że szczupłemu żyje się lżej, łatwiej i przyjemniej.
Co więc począć wobec obfitości jedzenia i pragnienia zachowania szczupłej sylwetki, czy wręcz schudnięcia (jeśli już padliśmy ofiarą owej obfitości...)?

Najprostszym sposobem wydaje się być przejście na dietę. Coraz bardziej nowoczesne metody odchudzania, oparte na badaniach i obserwacjach naukowych, mają jedną poważną wadę: nie uwzględniają indywidualnych potrzeb danej osoby i zmuszają do podporządkowania się zewnętrznym, obcym, z góry narzuconym zasadom.

Jedne nakazują ograniczenia jakościowe, inne ilościowe, a jeszcze inne i jedne, i drugie. Tak czy owak, wymagają kontroli oraz zamknięcia się na sygnały własnego organizmu. Głód traktuje się jak śmiertelnego wroga, należy nauczyć się go nie czuć, oszukiwać go, maskować, przestać go dostrzegać. Z drugiej strony rzadko mówi się o obserwacji samego siebie podczas jedzenia, o rozpoznawaniu sygnałów nasycenia. Większość diet zakłada określone ilości poszczególnych pokarmów: 100 g białka, szklanka jogurtu, miseczka owoców itp. Tak, jakbyśmy wszyscy mieli takie same potrzeby, zawsze, niezależnie od płci, wieku, aktywności fizycznej i trybu życia. Z kolei te systemy, które uwzględniają takie kryteria, zwykle są bardzo skomplikowane i wymagają szczegółowych i złożonych kalkulacji.

Na pewno dla wielu osób dieta jest prostym rozwiązaniem, gotową instrukcją obsługi.  Masz zbiór zasad lub wręcz szczegółówy jadłospis, jeśli będziesz go przestrzegać, schudniesz x kilogramów w czasie y miesięcy.
A gdyby tak zapomnieć o tych wszystkich bardzo mądrych i naukowych podstawach i sięgnąć po jakieś prostsze, naturalne narzędzia? Poszukać minimalistycznej drogi?
Paweł Kata znakomicie i zwięźle ujął to w jednym zdaniu, odnosząc się do mojej historii o rozczarowaniu dietami;

Minimalistyczna dieta: jedz to, co chcesz, tylko wtedy, gdy jesteś głodny i tylko tyle, by ten głód zaspokoić.

Czuć anarchią, prawda? Jak to, co chcesz? Frytki też? Tak, frytki też :)
Ale do rzeczy. O co w tym chodzi? O to, żeby przestać traktować swój organizm jak tępaka, który nie wie, co dla niego najlepsze i potrzebuje kogoś mądrzejszego, kto wie lepiej.
Nasze ciała są skomplikowanymi i precyzyjnymi systemami, w których zachodzi jednocześnie niewyobrażalna liczba reakcji biochemicznych. Wykorzystują one przeróżne związki chemiczne, które pośrednio lub bezpośrednio dostarczamy z pożywieniem. Czy naprawdę jakiś dietetyk może wiedzieć, jakiego konkretnie związku potrzebuje właśnie w tej chwili moja wątroba czy trzustka? Moje ciało umie przekazać mi informacje co do swoich potrzeb, muszę tylko się w nie wsłuchać.
Szczególnie wyraźnie widać to u kobiet w ciąży, kiedy często zmieniają się smaki, pojawiają zachcianki, często bardzo konkretne. Bardzo silna chęć na ściśle określony pokarm. To organizm domaga się potrzebnych mu składników odżywczych.

Nie trzeba zachodzić w ciążę, żeby zacząć słuchać głosu swojego ciała. Ważne jest jednak, by nauczyć się odróżniać głód (potrzebę fizjologiczną) od ochoty na jedzenie (często o podłożu psychicznym). Jeśli nie jesteś pewien, czy jesteś naprawdę głodny, zaczekaj jeszcze trochę z posiłkiem, głód stanie się wyraźniejszy.
A kiedy już zasiądziesz do posiłku, zadaj sobie pytanie, na co naprawdę masz ochotę. Skup się na jedzeniu, wyłącz telewizor, nie jedz przed komputerem. Jedz powoli i pozwól sobie odczuwać smak potraw. Wąchaj jedzenie, przyglądaj się mu. Poczuj jego teksturę, konsystencję. Zauważ, że najsmaczniejsze są zwykle pierwsze kęsy, w miarę posiłku te doznania będą coraz mniej wyraźne.

Nakładaj sobie jedzenia po trochu, dziel je na mniejsze porcje. W ten sposób gdy poczujesz sytość, przestaniesz jeść w odpowiedniej chwili i na Twoim talerzu nie zostaną resztki. A jeśli już zdarzy Ci się nałożyć sobie za dużo, nie zmuszaj się na siłę do skończenia posiłku. Nauczono nas, że nie wolno wyrzucać jedzenia ani zostawiać niczego na talerzu. Zgadzam się, że nie powinno się marnować jedzenia ani go wyrzucać. Jednak w ostateczności chyba lepiej, żeby wylądowało w koszu, niż żeby tym koszem stał się mój żołądek? Najprościej jednak będzie, gdy nauczysz się nakładać sobie małe porcje. W razie potrzeby dołóż sobie dowolną potrzebą ilość razy, aż się nasycisz.

Ktoś mógłby pomyśleć, że jeśli nie stawiasz sobie żadnych ograniczeń co do ilości i rodzaju pokarmu, poza kryterium głodu i nasycenia, to musi się to skończyć objadaniem się bez ograniczeń i jedzeniem słodyczy oraz klusek rano, wieczór i w południe. Otóż nie. Taka metoda też wymaga pewnej dyscypliny, wyznaczenia sobie granic. Na początku konieczne mogą się okazać ćwiczenia i szczegółowe obserwacje. Niektórzy nazywają taki sposób odżywiania „żywieniem intuicyjnym”, ponieważ w doborze potraw i czasu posiłków kierują się intuicją.

Gdy porzuciłam diety i zaczęłam na nowo poznawać siebie i swoje upodobania i zwyczaje żywieniowe, rzeczywiście przez pierwszych parę tygodni często (prawie codziennie) jadłam frytki, ziemniaki oraz tosty. I słodycze. Wszystko to, co wcześniej stanowiło owoc zakazany. Jednak pilnie ćwiczyłam rozpoznawanie głodu i nasycenia, gdy czułam się najedzona, zostawiałam jedzenie na talerzu. Pory posiłków też były dosyć chaotyczne, ale nie przejadałam się, porcje okazały się mniejsze niż wcześniej, jestem dosyć drobną osobą, więc nic dziwnego, że nie potrzebuję dużo jeść. Jednak za czasów dietowania nie zdawałam sobie z tego sprawy. Nieświadomie pochłaniałam więcej, niż było potrzeba.
Z czasem organizm, wreszcie po latach dopuszczony do głosu, sam się uregulował, zarówno co do pór posiłków, jak i rodzajów pokarmu. Frytki, gdy przestały być owocem zakazanym, znacznie straciły na atrakcyjności. Od czasu do czasu sięgam po fast foody, ale zwykle tylko po to, żeby przypomnieć sobie, że smakują jak... sami wiecie co.
Jadam mniej więcej o stałych porach, dość różnorodnie. Nie zostawiam już resztek na talerzu, bo wiem, ile sobie nakładać. W sytuacjach, gdy nie mam wpływu na osobę nakładającą (czyli w restauracjach), proszę o zapakowanie na wynos resztek potrawy, która „już się nie zmieści”. Potem w domu mogę sobie odgrzać, gdy znowu zgłodnieję.
Jeśli okazjonalnie zdarzy mi się przejeść (spotkania towarzyskie, Święta), po prostu potem nie mam apetytu i jem mniej. I tyle. Cała wielka filozofia.

Jem mniej, ale za to lepiej. Jakość, nie ilość. Przywiązuję dużą wagę do dobrej jakości produktów, świeżych, najlepiej lokalnych i sezonowych. Proste, niewyszukane potrawy, przygotowane w domu, bez sztucznych dodatków i polepszaczy. Czasem zdarza się coś niezdrowego, z białej mąki i nasyconego chemią, nie robię z tego powodu sensacji, nie należy popadać w ortoreksję. Wystarczy, że organizm potem protestuje, przyzwyczajony do zupełnie innych standardów.
Wiele osób jada w ten sposób, intuicyjnie, według sygnałów swojego ciała, przez całe życie, nie muszą się tego uczyć. Inni, jak ja, gubią się gdzieś po drodze, a potem na nowo poznają siebie i swoje potrzeby.

Tak jest o wiele prościej niż za czasów dietowania. Koniec z dywagacjami, z czym węglowodany, a z czym tłuszcze, a co mogę na śniadanie, a ile, a po jakim czasie. Żadnego liczenia kalorii czy komponowania posiłków według skomplikowanych zasad.
Teraz jedynym pytaniem, które zadaję sobie rano przed śniadaniem, jest: co mam w lodówce? I czy jestem głodna?

Popularne posty z tego bloga

Ajka Minimalistka - kolejny rozdział

Zgodnie z zapowiedzią rozpoczynam kolejny rozdział. Prosty blog - czyli to miejsce, niestety nie odpowiada już moim potrzebom. To znaczy nie odpowiada mi ta platforma, na której go piszę, blogspot. Jej niedostosowanie do moich obecnych wymagań nie tłumaczy oczywiście rzadkiej publikacji tekstów w ostatnich latach, ale prawdą jest, że na pewno nie pomagało w pisaniu. Nie ma co jednak szukać wymówek czy wytłumaczeń.  Prosty blog pozostaje tutaj, nie znika. Wiem, że są wśród Was osoby, które wciąż lubią wracać do starych wpisów. Jednak od teraz nowe treści będę publikować w nowym miejscu, do którego serdecznie Was zapraszam. Moje nowe blogowe gospodarstwo nazywa się Ajka Minimalistka i znajdziecie go pod tym adresem . Będą się tam pojawiać nie tylko wpisy, ale również w osobnej zakładce można znaleźć wszystkie odcinki podcastu, który nagrywam od kilku miesięcy.  Zapraszam, do poczytania, posłuchania i zobaczenia! 

Memento vivere

Gdy w ostatnim wpisie dzieliłam się z Wami radością życia, w komentarzach słusznie zauważyliście, że takie podejście nie dla każdego jest oczywiste, proste, naturalne, wrodzone. Niektórzy muszą się go nauczyć czy też wyćwiczyć.  Czy można nauczyć się cieszyć z faktu, że oto widzimy narodziny nowego dnia, że dane nam jest przeżyć kolejną dobę? Sposobów na to jest wiele, myślę, że taka radość może przyjść na co najmniej dwa.  Pierwszy, dość brutalny i gwałtowny: przez doświadczenie własnej lub cudzej poważnej choroby, wypadku, otarcie się o śmierć lub utratę kogoś ważnego, bliskiego, kochanego, zachodzi proces uświadamiania sobie własnej śmiertelności, kruchości życia, jego ulotności, nieuchronności śmierci. Drugi: gdy ten sam proces następuje powoli, pod wpływem doświadczenia życiowego, upływu czasu, obserwacji świata i własnej refleksji.

Uniform minimalistki

Temat osobistego uniformu obracam w głowie już od kilku lat, co najmniej. Jednak jeszcze do niedawna nie czułam się gotowa na to, by ostatecznie zdefiniować go dla siebie. Owszem, wiedziałam, że ciągnie mnie w tym kierunku i że coraz bardziej zbliżam się do wprowadzenia go w życie na co dzień. Jednak jeśli obserwowaliście, być może, moje materiały o kolorowej szafie minimalistki na YouTube , w cyklu, w ramach którego zaprezentowałam całą swoją kapsułową garderobę na wszystkie pory roku, mogliście zauważyć, że wprawdzie mój styl i zestawy ubraniowe były już dość wyraziste i powtarzalne, trudno było by nazwać je uniformem.  Tak jednak się złożyło, że w międzyczasie zmieniłam tryb życia poprzez powrót do oprowadzania po Krakowie (już nie tylko po Wawelu, jak było parę lat temu), więc o wiele częściej wychodzę pracować poza dom. Oczywiście wymusiło to dostosowanie zawartości szafy i pewne jej uzupełnienia. A jednocześnie kilka ubrań z niej wywędrowało. Z powodu zużycia, ale też zmian