Przejdź do głównej zawartości

Cyfrowe szaleństwo

Nikogo do zalet fotografii cyfrowej przekonywać chyba nie trzeba. Z mojego minimalistycznego punktu widzenia ma jednak jedną sporą wadę: ilość powstających fotografii. Nie wnikam tu w kwestię ewentualnych innych wad i zalet technicznych, sama zdjęcia robię rzadko i moje fotki mają zwykle charakter czysto dokumentacyjny.

Z każdego dłuższego wyjazdu, a czasem i ze spaceru po mieście, wraca się z pokaźną porcją nowych obrazków. Sami wiecie, teraz nikogo już nie dziwi, że niektórym osobom zdarza się wracać z wakacji z kilkoma tysiącami (!!!) fotografii. Nam nigdy taki wynik się nie zdarzył, ale znam takie przypadki z otoczenia. Potem następuje wstępna selekcja, często zapraszanie znajomych „na oglądanie”. Różne formy publikacji w sieci, na serwisach społecznościowych. Wszystko to na pewno jest bardzo przyjemne, czasem pouczające, jednak prędzej czy później okazuje się, że zamiast kilku czy kilkunastu albumów ze zdjęciami, jak to drzewiej bywało, mamy jakieś tysiące fotek.
Urok i sens fotografii polega dla mnie po pierwsze na staraniu schwytania ulotnego wrażenia, zatrzymania chwili, a po drugie na możliwości powrotu do niej, odświeżenia wspomnienia, które nieco wyblakło. Podobnie jak w przypadku pamiątek o wymowie sentymentalnej i prezentów, jestem zdania, że „nieużywane wspomnienie to martwe wspomnienie”. Przechowywanie prezentów, pamiątek i fotografii ma sens tylko wtedy, gdy mamy czas i chęci, by do nich wracać, oglądać je od czasu do czasu, w taki czy inny sposób je wykorzystywać.Przeglądam zdjęcia z wakacji, by przywołać nastrój lata i beztroski. Są mi więc potrzebne. Jeśli ograniczę się do ich archiwizacji, a potem nigdy do nich nie zajrzę, to będą tylko zajmować cenne miejsce w mojej przestrzeni życiowej (nawet jeśli to tylko płyta CD, i tak zajmuje miejsce).

Wiem, że wiele osób skrzętnie archiwizuje fotografie cyfrowe, co samo w sobie nie jest niczym zdrożnym. Jednak zachęcam do tego, by te wirtualne galerie traktować tak samo, jak i pozostałe nasze kolekcje i zbiory, tzn. od czasu do czasu poddawać je krytycznemu osądowi i nie magazynować namiętnie wszystkiego jak leci. Warto dokonać ostrej selekcji zdjęć przed archiwizacją, a prócz tego zastanowić się, czy na pewno będziemy za dziesięć lat mieć czas i ochotę na zachwycanie się fotografiami z wakacji albo z imienin cioci Jadzi.

Na pewno nie należy pozbywać się tych obrazów, które dokumentują ważne momenty naszego życia. Śluby, komunie, bal maturalny, pierwsze kroki Bubusia... Zdjęcia nigdy nie zastąpią wspomnień i przeżyć, ale dzięki obrazowi utrwalonemu aparatem możemy przypomnieć sobie szczegóły, które poszły w zapomnienie.
Mało kto robi teraz odbitki, przynajmniej w moim otoczeniu, poprawcie mnie, jeśli macie inne doświadczenia. Przy tej ilości powstających zdjęć nie miało by to zresztą większego sensu. Czasem jednak brakuje dawnej przyjemności przeglądania albumów. Na szczęście fotografia cyfrowa daje nowe, całkiem przyjemne możliwości.

Z ich szerokiego wachlarza wybrałam dla siebie jedną: fotoksiążki. Z wybranych, szczególnie ważnych i udanych zestawów fotografii robię album. Ale nie taki zwykły, z fotkami w plastikowych koszulkach, ale „prawdziwy jak z księgarni”. Bardzo lubię styl fotografowania mojego Męża (On jest naszym domowym fotografem, ja ograniczam się do roli Muzy ;), więc wiele radości daje mi przygotowanie takiego albumu. Korzystam z serwisu Blurb, ale wiem, że nasze polskie firmy fotograficzne też mają fotoksiążki w ofercie. Przyjemność ta jest wieloetapowa: od samego opracowania układu fotografii w książce, potem czekanie na przesyłkę, potem rozkosz oglądania gotowej książki. A potem stoi sobie na półce, ślicznie wygląda i zaprasza do przeglądania. O wiele częściej zaglądam do tych papierowych albumów niż do zarchwizowanych płyt CD.
Przygotowanie fotoksiążki wymaga nieco czasu i zachodu oraz wiąże się z pewnymi (niewygórowanymi) kosztami, to zmusza do zastanowienia się, czy faktycznie warto. Nie po to pozbywam się nieczytanych książek, żeby zastawiać regały nieoglądanymi albumami. Ta świadomość powstrzymuje od mnożenia bytów nad potrzebę.

A i tak „ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy”... Nie przesadzajmy z pielęgnowaniem wspomnień, bo chociaż bardzo istotne, nie powinny nam przesłaniać teraźniejszości.

Popularne posty z tego bloga

Memento vivere

Gdy w ostatnim wpisie dzieliłam się z Wami radością życia, w komentarzach słusznie zauważyliście, że takie podejście nie dla każdego jest oczywiste, proste, naturalne, wrodzone. Niektórzy muszą się go nauczyć czy też wyćwiczyć.  Czy można nauczyć się cieszyć z faktu, że oto widzimy narodziny nowego dnia, że dane nam jest przeżyć kolejną dobę? Sposobów na to jest wiele, myślę, że taka radość może przyjść na co najmniej dwa.  Pierwszy, dość brutalny i gwałtowny: przez doświadczenie własnej lub cudzej poważnej choroby, wypadku, otarcie się o śmierć lub utratę kogoś ważnego, bliskiego, kochanego, zachodzi proces uświadamiania sobie własnej śmiertelności, kruchości życia, jego ulotności, nieuchronności śmierci. Drugi: gdy ten sam proces następuje powoli, pod wpływem doświadczenia życiowego, upływu czasu, obserwacji świata i własnej refleksji.

Ajka Minimalistka - kolejny rozdział

Zgodnie z zapowiedzią rozpoczynam kolejny rozdział. Prosty blog - czyli to miejsce, niestety nie odpowiada już moim potrzebom. To znaczy nie odpowiada mi ta platforma, na której go piszę, blogspot. Jej niedostosowanie do moich obecnych wymagań nie tłumaczy oczywiście rzadkiej publikacji tekstów w ostatnich latach, ale prawdą jest, że na pewno nie pomagało w pisaniu. Nie ma co jednak szukać wymówek czy wytłumaczeń.  Prosty blog pozostaje tutaj, nie znika. Wiem, że są wśród Was osoby, które wciąż lubią wracać do starych wpisów. Jednak od teraz nowe treści będę publikować w nowym miejscu, do którego serdecznie Was zapraszam. Moje nowe blogowe gospodarstwo nazywa się Ajka Minimalistka i znajdziecie go pod tym adresem . Będą się tam pojawiać nie tylko wpisy, ale również w osobnej zakładce można znaleźć wszystkie odcinki podcastu, który nagrywam od kilku miesięcy.  Zapraszam, do poczytania, posłuchania i zobaczenia! 

Uniform minimalistki

Temat osobistego uniformu obracam w głowie już od kilku lat, co najmniej. Jednak jeszcze do niedawna nie czułam się gotowa na to, by ostatecznie zdefiniować go dla siebie. Owszem, wiedziałam, że ciągnie mnie w tym kierunku i że coraz bardziej zbliżam się do wprowadzenia go w życie na co dzień. Jednak jeśli obserwowaliście, być może, moje materiały o kolorowej szafie minimalistki na YouTube , w cyklu, w ramach którego zaprezentowałam całą swoją kapsułową garderobę na wszystkie pory roku, mogliście zauważyć, że wprawdzie mój styl i zestawy ubraniowe były już dość wyraziste i powtarzalne, trudno było by nazwać je uniformem.  Tak jednak się złożyło, że w międzyczasie zmieniłam tryb życia poprzez powrót do oprowadzania po Krakowie (już nie tylko po Wawelu, jak było parę lat temu), więc o wiele częściej wychodzę pracować poza dom. Oczywiście wymusiło to dostosowanie zawartości szafy i pewne jej uzupełnienia. A jednocześnie kilka ubrań z niej wywędrowało. Z powodu zużycia, ale też zmian