Nikogo do zalet fotografii cyfrowej przekonywać chyba nie trzeba. Z mojego minimalistycznego punktu widzenia ma jednak jedną sporą wadę: ilość powstających fotografii. Nie wnikam tu w kwestię ewentualnych innych wad i zalet technicznych, sama zdjęcia robię rzadko i moje fotki mają zwykle charakter czysto dokumentacyjny.
Urok i sens fotografii polega dla mnie po pierwsze na staraniu schwytania ulotnego wrażenia, zatrzymania chwili, a po drugie na możliwości powrotu do niej, odświeżenia wspomnienia, które nieco wyblakło. Podobnie jak w przypadku pamiątek o wymowie sentymentalnej i prezentów, jestem zdania, że „nieużywane wspomnienie to martwe wspomnienie”. Przechowywanie prezentów, pamiątek i fotografii ma sens tylko wtedy, gdy mamy czas i chęci, by do nich wracać, oglądać je od czasu do czasu, w taki czy inny sposób je wykorzystywać.Przeglądam zdjęcia z wakacji, by przywołać nastrój lata i beztroski. Są mi więc potrzebne. Jeśli ograniczę się do ich archiwizacji, a potem nigdy do nich nie zajrzę, to będą tylko zajmować cenne miejsce w mojej przestrzeni życiowej (nawet jeśli to tylko płyta CD, i tak zajmuje miejsce).
Wiem, że wiele osób skrzętnie archiwizuje fotografie cyfrowe, co samo w sobie nie jest niczym zdrożnym. Jednak zachęcam do tego, by te wirtualne galerie traktować tak samo, jak i pozostałe nasze kolekcje i zbiory, tzn. od czasu do czasu poddawać je krytycznemu osądowi i nie magazynować namiętnie wszystkiego jak leci. Warto dokonać ostrej selekcji zdjęć przed archiwizacją, a prócz tego zastanowić się, czy na pewno będziemy za dziesięć lat mieć czas i ochotę na zachwycanie się fotografiami z wakacji albo z imienin cioci Jadzi.
Na pewno nie należy pozbywać się tych obrazów, które dokumentują ważne momenty naszego życia. Śluby, komunie, bal maturalny, pierwsze kroki Bubusia... Zdjęcia nigdy nie zastąpią wspomnień i przeżyć, ale dzięki obrazowi utrwalonemu aparatem możemy przypomnieć sobie szczegóły, które poszły w zapomnienie.
Mało kto robi teraz odbitki, przynajmniej w moim otoczeniu, poprawcie mnie, jeśli macie inne doświadczenia. Przy tej ilości powstających zdjęć nie miało by to zresztą większego sensu. Czasem jednak brakuje dawnej przyjemności przeglądania albumów. Na szczęście fotografia cyfrowa daje nowe, całkiem przyjemne możliwości.
Z ich szerokiego wachlarza wybrałam dla siebie jedną: fotoksiążki. Z wybranych, szczególnie ważnych i udanych zestawów fotografii robię album. Ale nie taki zwykły, z fotkami w plastikowych koszulkach, ale „prawdziwy jak z księgarni”. Bardzo lubię styl fotografowania mojego Męża (On jest naszym domowym fotografem, ja ograniczam się do roli Muzy ;), więc wiele radości daje mi przygotowanie takiego albumu. Korzystam z serwisu Blurb, ale wiem, że nasze polskie firmy fotograficzne też mają fotoksiążki w ofercie. Przyjemność ta jest wieloetapowa: od samego opracowania układu fotografii w książce, potem czekanie na przesyłkę, potem rozkosz oglądania gotowej książki. A potem stoi sobie na półce, ślicznie wygląda i zaprasza do przeglądania. O wiele częściej zaglądam do tych papierowych albumów niż do zarchwizowanych płyt CD.
Przygotowanie fotoksiążki wymaga nieco czasu i zachodu oraz wiąże się z pewnymi (niewygórowanymi) kosztami, to zmusza do zastanowienia się, czy faktycznie warto. Nie po to pozbywam się nieczytanych książek, żeby zastawiać regały nieoglądanymi albumami. Ta świadomość powstrzymuje od mnożenia bytów nad potrzebę.
A i tak „ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy”... Nie przesadzajmy z pielęgnowaniem wspomnień, bo chociaż bardzo istotne, nie powinny nam przesłaniać teraźniejszości.