Przejdź do głównej zawartości

Reset

I oto jestem z powrotem. Wypoczęta, wręcz jak nowa. W tym roku postanowiliśmy przełamać dotychczasowy schemat wakacyjny i zamiast na plażę na ukochanej Wyspie wybraliśmy się w Tatry. Pogoda trochę nas zaskoczyła, bo spadło dość sporo śniegu i dostęp do wyższych partii gór był nieco utrudniony, a miejscami prawie niemożliwy, więc trzeba było zmodyfikować ambitne plany i dostosować je do warunków, ale za to...

Wrażenia trudne do ujęcia słowami. Rzadko widziane połączenie idealnej bieli świeżego śniegu na szczytach gór z wciąż soczystą zielenią lasu i kosodrzewin poniżej. W dolnych partiach szlaków jeszcze późne lato, a tam w górze zaspy, lawiny i zima na całego. Przyroda jeszcze aktywna, zwierzęta tak samo zaskoczone niespodziewaną zmianą, jak i ludzie.

Chwilami nie było łatwo. Mamy taką małą przypadłość, że nasze wyjazdy często przypominają obozy kondycyjne, a nie słodkie leniuchowanie. Było wczesne wstawanie, bardzo dużo intensywnego wysiłku. Trzeba było zmagać się z pogodą, zimnem, wiatrem, śniegiem, wilgocią. Z bliska zobaczyłam swoją pierwszą, i oby ostatnią w życiu, lawinę. Jednak wróciliśmy w doskonałych nastrojach i wypoczęci jak rzadko wcześniej.

Świat na dole okazał się nagle nie do zniesienia. Po dziesięciu dniach dobrowolnego odcięcia od mediów i Internetu (raz sprawdziliśmy prognozę pogody, przez chwilę zastanawiałam się, czy nie zajrzeć do skrzynki mailowej, ale jakoś nie miałam ochoty...) wcale nie stęskniliśmy się za tą cyberrzeczywistością. Pierwsza wyprawa na zakupy spożywcze do marketu wpędziła mnie w minidepresję, bo światła były takie ostre, tylu ludzi, ten beton, szkło, plastik Ulice zbyt zatłoczone, wszystkiego za dużo. A przestrzeni i powietrza za mało.
Po paru dniach wszystko wróciło do normy, wskoczyliśmy z powrotem w tryby codzienności i cała ta machina toczy się jak wcześniej.

Jednak dzięki temu krótkiemu wypadowi kilka spraw rysuje się o wiele wyraźniej. Po pierwsze, że najważniejsze jest dla mnie to, co mogę przeżyć, a nie to, co mogę posiadać. Tyle jest wspaniałych miejsc do zobaczenia, że szkoda wydawać pieniądze na rzeczy.Wiadomo, czasem trzeba, czasem nawet jest to bardzo przyjemne, ale poznawanie świata i natury oraz konfrontacja słabości ludzkiego ciała i ducha z potęgą przyrody dają taki bezmiar pozytywnych doznań, do jakiego nigdy nie mogło by doprowadzić nabycie kolejnego, nawet najfajniejszego, przedmiotu czy dobra fizycznego.
[O radości czerpanej z kontaktu z przyrodą bardzo pięknie pisze nasza nowa Koleżanka na minimalistycznej drodze, Plusultra.]
Prócz tego dobrze było sprawdzić formę, sprawność i wydajność fizyczną w wymagających warunkach. Systematyczny intensywny trening przyniósł efekty, nie wiem, co to zadyszka i wszelkie wzniesienia mi nie straszne. Fajnie było widzieć, jak młodsi wymiękają ;)

Gdy nogi pracowały, głowa też nie próżnowała. Dojrzały dwa ważne projekty (nie zawodowe), jeden twórczy, jeden z gatunku osobistych wyzwań. O obu opowiem w stosownym momencie.

I na Wyspę, i w góry wrócimy jeszcze nie raz. Dobrze, że Wyspa jest górzysta :)

Popularne posty z tego bloga

Memento vivere

Gdy w ostatnim wpisie dzieliłam się z Wami radością życia, w komentarzach słusznie zauważyliście, że takie podejście nie dla każdego jest oczywiste, proste, naturalne, wrodzone. Niektórzy muszą się go nauczyć czy też wyćwiczyć.  Czy można nauczyć się cieszyć z faktu, że oto widzimy narodziny nowego dnia, że dane nam jest przeżyć kolejną dobę? Sposobów na to jest wiele, myślę, że taka radość może przyjść na co najmniej dwa.  Pierwszy, dość brutalny i gwałtowny: przez doświadczenie własnej lub cudzej poważnej choroby, wypadku, otarcie się o śmierć lub utratę kogoś ważnego, bliskiego, kochanego, zachodzi proces uświadamiania sobie własnej śmiertelności, kruchości życia, jego ulotności, nieuchronności śmierci. Drugi: gdy ten sam proces następuje powoli, pod wpływem doświadczenia życiowego, upływu czasu, obserwacji świata i własnej refleksji.

Ajka Minimalistka - kolejny rozdział

Zgodnie z zapowiedzią rozpoczynam kolejny rozdział. Prosty blog - czyli to miejsce, niestety nie odpowiada już moim potrzebom. To znaczy nie odpowiada mi ta platforma, na której go piszę, blogspot. Jej niedostosowanie do moich obecnych wymagań nie tłumaczy oczywiście rzadkiej publikacji tekstów w ostatnich latach, ale prawdą jest, że na pewno nie pomagało w pisaniu. Nie ma co jednak szukać wymówek czy wytłumaczeń.  Prosty blog pozostaje tutaj, nie znika. Wiem, że są wśród Was osoby, które wciąż lubią wracać do starych wpisów. Jednak od teraz nowe treści będę publikować w nowym miejscu, do którego serdecznie Was zapraszam. Moje nowe blogowe gospodarstwo nazywa się Ajka Minimalistka i znajdziecie go pod tym adresem . Będą się tam pojawiać nie tylko wpisy, ale również w osobnej zakładce można znaleźć wszystkie odcinki podcastu, który nagrywam od kilku miesięcy.  Zapraszam, do poczytania, posłuchania i zobaczenia! 

Uniform minimalistki

Temat osobistego uniformu obracam w głowie już od kilku lat, co najmniej. Jednak jeszcze do niedawna nie czułam się gotowa na to, by ostatecznie zdefiniować go dla siebie. Owszem, wiedziałam, że ciągnie mnie w tym kierunku i że coraz bardziej zbliżam się do wprowadzenia go w życie na co dzień. Jednak jeśli obserwowaliście, być może, moje materiały o kolorowej szafie minimalistki na YouTube , w cyklu, w ramach którego zaprezentowałam całą swoją kapsułową garderobę na wszystkie pory roku, mogliście zauważyć, że wprawdzie mój styl i zestawy ubraniowe były już dość wyraziste i powtarzalne, trudno było by nazwać je uniformem.  Tak jednak się złożyło, że w międzyczasie zmieniłam tryb życia poprzez powrót do oprowadzania po Krakowie (już nie tylko po Wawelu, jak było parę lat temu), więc o wiele częściej wychodzę pracować poza dom. Oczywiście wymusiło to dostosowanie zawartości szafy i pewne jej uzupełnienia. A jednocześnie kilka ubrań z niej wywędrowało. Z powodu zużycia, ale też zmian