Chwilę mnie tu nie było. Jestem Wam winna wyjaśnienie, co zajmowało mnie w międzyczasie, a dobrze się składa, bo przecież obiecywałam, że będę pisać więcej o tych rzeczach, które zaprzątają mnie poza nieustannym upraszczaniem.Czyli o tych wszystkich sprawach, dla których robię sobie miejsce w życiu, bo są dla mnie ważne.
Znikłam, ponieważ pojechałam do Florencji spełniać jedno z największych marzeń mojego życia. O tym, co to za marzenie, powiem na koniec.
Podróże są jedną z najważniejszych pozycji na mojej liście priorytetów. Jestem domatorką i cenię sobie ciepło domowego ogniska, ale od czasu do czasu potrzebuję powędrować gdzieś daleko (cygańskie geny, w jednej ósmej). Jak już wspominałam niedawno, mam szczególną słabość do obszaru Morza Śródziemnego, od lat fascynuje mnie ta kultura i jest źródłem ciągłej inspiracji. Wiem, że teraz Toskania jest modna, możecie więc uznać, że ja także snobuję się na „Pod słońcem Toskanii”. Może to i snobizm, ale cóż poradzić, że to tak piękny i bogaty w zabytki sztuki oraz wspaniałe krajobrazy region?
Gdy przed laty byłam tam po raz pierwszy, Florencja podbiła moje serce od pierwszego wejrzenia. Wydawała mi się doskonała, tak elegancka i wysublimowana. Niestety, wprawdzie jeździłam tam wielokrotnie, zawsze były to bezsensowne wyjazdy na zaledwie kilka godzin, takie wpadanie i wypadanie z miasta. Nie udawało mi się więc jej poznać tak, jakbym chciała, patrzyłam na nią jak biedne dziecko na wymarzoną lalkę na wystawie. Była tak blisko, a nieosiągalna.
Dopiero w zeszłym roku na wiosnę udało się nam pojechać do Toskanii na tydzień (z zahaczeniem o Emilię-Romanię, a właściwie Bolonię). Zwiedziliśmy wtedy Florencję tak dobrze, jak dało się to zrobić przy pierwszym poważnym spotkaniu. Muzea, ogrody, kościoły, mosty, ale też co nieco tej Florencji, której turyści raczej unikają, bocznych ulic, małych knajpek dla „lokalesów”, gdzie nie da rady dogadać się w innym języku niż włoski, nie istnieje coś takiego, jak stały jadłospis, a szef kuchni mówi: „powiedz mi, na co masz dzisiaj ochotę, a ja Ci powiem, czy mogę Ci to ugotować”. Było też dużo deszczu, wina i całe morze mocnej jak mózg szatana, bosko aromatycznej kawy. Niekończące się spacery i obowiązkowe gelato.
Pozostał niedosyt, przekonanie, że to dopiero początek naszej znajomości z tą piękną, choć niemłodą, damą. Powróciliśmy więc tej jesieni, żeby przekonać się, co ona i jej toskańskie koleżanki mają nam jeszcze do zaproponowania.
Ten pobyt był jakiś taki.... magiczny, tak, to dobre słowo. Przesycony złotem jesiennego słońca, zapachem pieczonych kasztanów (Zuzanna lubi je tylko jesienią...). Złocisty. Golden brown. Udany w każdym szczególe. Tym razem nie było muzeów ani kościołów. Były wypady do innych miast w regionie, a wieczorami wędrówki po Florencji. I znowu oprócz miejsc chętnie odwiedzanych przez cudzoziemców udało się nam trafić na kilka takich, gdzie i turisti mongoloidi (niedorozwinięci turyści - tak ochrzciła nas z zapewne zasłużoną pogardą jakaś kloszardka) raczej nie zaglądają. Albo zaglądają, ale w równej proporcji z tzw. normalnymi ludźmi. Znowu było morze kawy, nieco mniej chianti, spacerów co niemiara. Podglądanie codziennego życia. Bardzo przyjemne przygody kulinarne, próbowanie miejscowych smaków. Kilka gastronomicznych orgazmów. I po raz kolejny wyjechaliśmy z mocnym przekonaniem, że jeszcze nie raz tam powrócimy.
A marzenie? Będziecie się śmiać, być może, ale co mi tam. To moje marzenie i nie wstydzę się go. Od czasu, gdy po raz pierwszy usłyszałam płytę „Nothing like the sun”, jestem zagorzałą fanką Stinga. I jednym z moich największych marzeń było wybranie się na jego koncert, ale nie taki wielkoformatowy, na stadionie, dla tysięcy widzów, lecz mały i kameralny. I to właśnie taki koncert posłużył nam za pretekst do wyjazdu. Florencki Teatro Verdi, 1500 miejsc. Siedzieliśmy w pierwszym rzędzie, kilka metrów od artystów. Przeżycie, które zapadło mi w pamięć na długo. Pod względem muzycznym i estetycznym. Nie z powodu bliskości sceny (chociaż to też miało wielkie znaczenie), ale przede wszystkim ze względu na poziom samego występu. Nie będę Was tym jednak zanudzać, nie musicie przecież lubić Stinga.
A drugie marzenie? A właściwie pierwsze: poznawanie świata w doborowym towarzystwie Mojego Najlepszego Przyjaciela :)