Dzisiejszy wpis powstał niejako na zamówienie, w odpowiedzi na jeden z komentarzy pod wczorajszą notatką o Waldenie. Uznałam, że temat jest zbyt obszerny na to, by poruszyć go tylko w komentarzu, tym bardziej, że jak wiem, takie wątpliwości trawią nie tylko Kasię. Wprawdzie taka tematyka już się tu i ówdzie w blogu pojawiała, chociaż nie w obrębie jednego wpisu, ale myślę, że warto bliżej przyjrzeć się tej kwestii. Chodzi o to, jak poradzić sobie z wewnętrznymi oporami przed wyrzucaniem i pozbywaniem się rzeczy.
Otóż Kasia, pisząc, że zaczyna wprowadzać zmiany w swoim życiu, dzieli się takimi spostrzeżeniami:
Pierwsza rzecz, którą trzeba zmienić, to powyrzucać zbędne rzeczy...i już na tym etapie mam problem... mam emocjonalną blokadę przed wyrzucaniem. Jak chcę coś wyrzucić, to słyszę głosy: nie wyrzucaj:
- to może to się jeszcze przydać,
- schowaj, niech leży, jeść nie woła,
- tyle to kosztowało,
- inni żyją w ubóstwie, a Ty wyrzucasz.
Jak się pozbyć poczucia winy, że wyrzucam coś, co jest dobre, ale mi się po prostu nie podoba? Jak się pozbyć lęku, że wyrzucę coś, co mi się za np. 3 mies. faktycznie przyda i będę musiała kupić.
Nie mam zbędnych rzeczy komu oddać:
- ubrania próbowałam sprzedać na allegro, bez efektu,
- nie mam nikogo, komu mogłabym je oddać,
- szkoda mi działającą prostownicę, lokówkę, toster i inne rzeczy, których nie używam, wyrzucić na śmietnik.
Napisz proszę, jak sobie radzić emocjonalnie w wyrzucaniem i jak wyrzucać bez poczucia winy, bo tkwię w martwym punkcie. Zazdroszczę innym umiejętności wyrzucania... mi wpojono, że wyrzucanie to "grzech"..
Mnóstwo pytań i wątpliwości. Należy zacząć od tego, że wiele osób spotyka się z takimi problemami, nie tylko Kasia. Odważyłabym się wręcz stwierdzić, że to są właśnie powody, dla których większość z nas obrasta w przedmioty, a potem nie ma siły się ich pozbyć. Sama przez to przeszłam i na początku naprawdę nie było łatwo.
Mnie również wpojono, że wyrzucanie to grzech. W mojej rodzinie jest sporo osób o tendencjach do bycia chomikiem, do zachowywania wszystkiego na potem, bo się przyda, bo szkoda, bo fajne, bo tyle kosztowało. I pozbywają się przedmiotów tylko w ostateczności. Też taka byłam. Też słyszałam te wszystkie głosy i musiałam stawić czoła poczuciu winy.
Po pierwsze i najważniejsze: jestem przeciwna wyrzucaniu rzeczy (na śmietnik), zbyt wiele przedmiotów, które mogłyby jeszcze komuś posłużyć, ląduje tam przedwcześnie, co jest marnotrawstwem. Wyrzucanie to ostateczność. Uważam, że jesteśmy odpowiedzialni za rzeczy, które zaprosiliśmy do naszego życia, nie wolno nam ich tak po prostu wyrzucać, tylko dlatego, że nie mamy pomysłu, co z nimi zrobić.
Trzeba jednak odróżnić wyrzucanie (marnowanie) od pozbywania się przedmiotów. Pozbywanie się to znajdowanie nowego właściciela dla rzeczy. W ostateczności może to być instytucja, która wprawdzie zniszczy tę rzecz (np. przerobi stare ubranie na czyściwo do maszyn), ale nie zostawi jej, bezużytecznej, gdzieś na wysypisku. Przekazanie odpowiedzialności. Mogę pozbyć się przedmiotu, którego już nie używam, nie lubię, nie jest mi potrzebny. Co więcej, nawet powinnam się go pozbyć, bo jeśli leży u mnie nieużywany, marnuje się, a przecież mógłby jeszcze przydać się i sprawiać radość komuś innemu. Tym bardziej, że często te przedmioty, które dla nas nie mają większej wartości (z różnych powodów), mogą być dla innych bardzo przydatne i pożądane. To rodzaj recyklingu, darowanie przedmiotom kolejnego życia. A czasem nawet jeszcze kilku, jeśli osoba, którą obdarowaliśmy, sama z kolei przekaże przedmiot komuś innemu.
Rzeczy, które sama posłałam w świat, książki, ubrania, agd, drobne meble, służą nadal innym osobom i pewnie jeszcze długo będą służyć. Dostały drugą szansę. Nie czuję się więc winna, że się ich pozbyłam, bo są użyteczne i sprawiają innym przyjemność, której mnie sprawić nie miały już szansy.
Jak poradzić sobie z przekonaniem, że „to jeszcze może się przydać” oraz lękiem, że za parę miesięcy będziemy zmuszeni do kupienia sobie takiej rzeczy, którą wcześniej oddaliśmy czy sprzedali? Trzeba sobie uświadomić, że to co nami kieruje, to strach. Ludzie lubią być przygotowani na każdą ewentualność, potrzebują poczucia bezpieczeństwa. Lubią myśleć, że mają ubranie na każdą okazję i pogodę, narzędzie do naprawienia każdej usterki, książkę czy plik tekstowy na każdy potrzebny temat, odpowiednio duży samochód, żeby w razie czego dowieźć nim do szpitala rodzącą sąsiadkę, mieszkanie czy dom, który pomieści wszystkich potencjalnych krewnych i gości oraz wszystkie rzeczy potrzebne nam na każdą możliwą okazję. Potrzebujemy czuć się zabezpieczeni na wszystkich frontach, nie chcemy zostać nagle zaskoczeni przez nieprzewidziane okoliczności.
Lecz nie jesteśmy (nikt nie jest) w stanie przewidzieć wszystkich możliwych sytuacji, które mogą nas zaskoczyć. Nie ma jednak sensu zamęczać się zastanawianiem się, co może nam się przydarzyć ani zamartwiać się tym. Trzeba żyć teraźniejszością, tu i teraz, bo nie wiemy, czy jutro w ogóle nadejdzie. Dlatego przechowywanie przedmiotów, których już od dawna nie używamy, w obawie, że jeszcze kiedyś będą potrzebne, nie ma najmniejszego sensu. Jeśli nieprzewidziane okoliczności nadejdą, wtedy będziemy się zastanawiać, jak reagować.
Jeśli jednak mamy takie podejrzenie, że dana rzecz może jednak naprawdę nam się jeszcze przydać, jest sposób, by poradzić sobie z tym lękiem. Metoda „przechowalni”. Pakujemy wszystkie te rzeczy, co do których mamy wątpliwości, do pudła czy też worka (lub pudeł i worków...) i oznaczamy je datą odległą o, dajmy na to, sześć miesięcy. Maksymalnie dwanaście. A następnie chowamy te pudła/worki w jakimś stosownym miejscu (nie „pod ręką”), w piwnicy, na strychu, na pawlaczu. Jeśli nie mamy miejsca, wywozimy do rodziny z dużym garażem. Rzecz w tym, żeby dostęp do nich był możliwy, ale utrudniony. Po upływie wyznaczonego czasu, jeśli w międzyczasie żaden z ukrytych w ten sposób skarbów nie okazał się jednak potrzebny, pozbywamy się całej zawartości rzeczonego pudła lub worka.
Idźmy dalej: „niech leży, jeść nie woła”. Często mamy złudne przekonanie, że przechowywanie rzeczy we własnej szafie nic nas nie kosztuje, więc mogą sobie leżeć, bo przecież w niczym nie przeszkadzają. Ale przecież naszej przestrzeni życiowej nie mamy za darmo (poza nielicznymi wyjątkami, przychodzą mi do głowy tylko bezdomni). Płacimy czynsz, kredyty za mieszkanie, rachunki za energię, gaz, wodę. Musimy sprzątać, dbać o tę przestrzeń. Ona nie jest darmowa! Za miejsce na półkach też płacimy, tylko tego nie zauważamy. Przestrzeń „magazynowa” naszych piwnic i garaży też ma swoją wartość. A najcenniejszym skarbem jest czas, który poświęcamy na sprzątanie, układanie, segregowanie, czyszczenie rzeczy. One „wołają jeść”, bo wymagają naszej uwagi, zajmują nasze myśli i czas. Każda z osobna niewiele, ale razem? O wiele, wiele więcej.
Argument „tyle to kosztowało” potrafi boleć. Bardzo szkoda pozbyć się rzeczy, za którą sporo zapłaciliśmy. Lecz czy zatrzymując ją, w jakiś sposób unikamy straty? Strata już nastąpiła, bo zapłaciliśmy dużo za coś, co nie jest nam potrzebne albo nigdy potrzebne nie było. Tego nie da się odwrócić. Trzeba sobie powiedzieć „trudno”, ale nie ma co się tym dręczyć. Co się stało, to się nie odstanie. Teraz czas zastanowić się, co zrobić, żeby jednak komuś te wydane pięniądze posłużyły...
I tak dochodzimy do ostatniego argumentu: tyle osób żyje w ubóstwie, a Ty pozbywasz się rzeczy! Między tymi dwoma sprawami brak logicznego powiązania i jedyne, do czego takie rozumowanie prowadzi, to poczucie winy. Tak samo jak: zostawiasz jedzenie na talerzu, a przecież biedne dzieci w Afryce umierają z głodu. W jednym i w drugim przypadku nie odpowiadam ani za ubóstwo innych, ani za głód na innym kontynencie. I w obu przypadkach, jeśli odczuwam taki przymus moralny, mogę starać się w jakiś sposób pomagać potrzebującym. Lecz nie mogę nieszczęścia innych traktować jako pretekstu do tego, by nie porządkować swojego życia i nie podejmować odpowiedzialności za swoje wybory. Jeśli mam za dużo rzeczy, to znaczy, że muszę nauczyć się rozsądnie kupować. Jeśli nie mogę zjeść tego, co mam na talerzu, to znaczy, że muszę nauczyć się nakładać sobie mniej, tyle, ile potrzebuję do zaspokojenia głodu.
Co począć z nadwyżkami? Jedzenie możemy zapakować do pudełka i zjeść potem, gdy będziemy głodni. Z rzeczami jest nieco inaczej, zostawianie na potem nie rozwiązuje sprawy.
Cóż, to akurat nie jest łatwe, nieraz wymaga sporo wysiłku. Jeśli nie udaje się danego przedmiotu sprzedać, co bywa trudne, trzeba znaleźć kogoś, kto zechce wziąć go za darmo. I tutaj właśnie zachodzi ciekawe zjawisko: na hasło: ZA DARMO wiele osób reaguje bardzo pozytywnie. Trzeba więc pytać znajomych, krewnych, koleżanki i kolegów w pracy, ale od razu podkreślać, że ZA DARMO chcemy pozbyć się takiej czy innej rzeczy, bo nie jest nam już potrzebna, bo nie mamy miejsca itp. Prędzej czy później znajdzie się chętny. I jeszcze będzie zadowolony.
Nauka pozbywania się niepotrzebnych rzeczy jest trudna tylko na samym początku. Trzeba zracjonalizować nasze lęki, zobaczyć je we właściwym świetle. Potem łatwiej poradzić sobie z emocjami, gdy wiemy już, że nic strasznego się nie stało po wielkiej czystce w garażu. Z czasem nabieramy też wprawy w szybkim ocenianiu rzeczywistej przydatności otaczających nas przedmiotów.
Cała ta gimnastyka z pozbywaniem się rzeczy ma jednak swoje dobre strony: im trudniej przychodzi nam pozbywanie się przedmiotów, tym ostrożniejsi jesteśmy potem przy kolejnych zakupach. Nie będziemy już tak lekkomyślnie nabywać nowych skarbów, gdy przekonamy się, ile czasu i wysiłku kosztuje pozbycie się tych, które nie są nam już potrzebne.
Trzymam kciuki za Kasię i za inne osoby, które borykają się z takimi problemami. Jeśli macie jakiekolwiek pytania, zawsze chętnie na nie odpowiem. Miło mi, że mogę dzielić się swoimi doświadczeniami z innymi.