Wróćmy do ekologii, nie lubię zostawiać niedokończonych tematów. Ostatnio opublikowałam gościnny wpis Olgi, Autorki blogu Ekomania. Poprosiłam ją, by opowiedziała o ekologicznych aspektach minimalizmu. W komentarzach zapytano mnie, czy „mam skrajnie ekologiczne zapędy”.
Nie, ani trochę. Zdaję sobie sprawę, że często moje zachowania i wybory bywają mocno nieekologiczne, że wiele jeszcze mogę zrobić w tej sprawie.
Ale myślę o tym często, zastanawiam się, co mogłabym w swoim życiu zmienić, żeby mniej szkodzić środowisku.
Wiecie, że daleko mi do skrajności w jakiejkolwiek dziedzinie. Zawsze namawiam do umiaru, rozwagi i zachowania zdrowego rozsądku w każdej kwestii. Podobnie jest w dziedzinie ekologii.
Jednak na podstawie własnej obserwacji mogę stwierdzić, że większość osób w moim otoczeniu nie tylko jest jak najdalsza od ekologicznych skrajności, lecz w ogóle nie zastanawia się nad sprawami ekologii (poprawnym określeniem na naukę o ochronie środowiska jest sozologia, lecz użycie słowa ekologia w tym znaczeniu bardzo się rozpowszechniło, więc tak będzie wygodniej).
Jednak tytułem wprowadzenia i wytłumaczenia, czemu tematyka ekologii jest mi szczególnie bliska, na początek będzie nieco szczegółów autobiograficznych, typu „jak to drzewiej bywało”. Czasy może nie prehistoryczne, ale być może dla części Czytelników dość już odległe. Zbliżam się do czterdziestki, mówimy więc o okresie jakieś trzydzieści parę do dwudziestu lat temu….
Wychowywałam się na wsi. Mieszkaliśmy w starym domu otoczonym sporym ogrodem. Warunki były, patrząc z dzisiejszej perspektywy, surowe. Brak dostępu do wodociągu i kanalizacji, brak łazienki, ogrzewanie piecami kaflowymi. Wysokie pomieszczenia, nieszczelna stara stolarka okienna, więc w zimie zdarzało się, że nad ranem w kuchni znajdowaliśmy zamarzniętą wodę w miednicy... Dom był zakwaterowaniem służbowym, nie można było więc wprowadzić w nim większych zmian. Moim rodzicom raczej się wtedy nie przelewało, zresztą mało komu dobrze się wtedy powodziło. Tata nauczyciel, Mama przez dobrych parę lat nie pracowała zawodowo, gdy byłyśmy małe. Nieźle czasem musieli się natrudzić, żeby związać koniec z końcem.
Teraz widzę, że właśnie wtedy (do wieku mniej więcej 15 lat) żyłam w bardzo ekologiczny, minimalistyczny i „frugalistyczny” sposób, chociaż nie z wyboru, lecz z konieczności.
Zdrowa żywność – jak najbardziej, głównie z własnej hodowli i uprawy, czasem z jakiejś sąsiedzkiej wymiany. Mleko prosto od krowy, przynoszone od sąsiadki w emaliowanej bańce. Część produktów żywnościowych oczywiście się kupowało, ale część mojego dzieciństwa to czasy żywności na kartki, były więc pewne ograniczenia. Na przykład cukier, Mama oduczyła się słodzić herbatę i kawę, żeby móc piec ciasta dla dzieci.
Jedliśmy lokalnie i sezonowo. Nie jadło się świeżych pomidorów ani truskawek w zimie, cytrusy były bardzo rzadkim luksusem. Na wiosnę czekało się niecierpliwie na pierwszą zieleninę, potem na truskawki, a potem na całą resztę…
Brak łazienki, bieżącej wody i kanalizacji oznaczał konieczność wydobycia każdego litra wody ze studni i przeniesienia go w wiadrach do domu (również w zimie). Codzienna toaleta ograniczała się więc do mycia w misce. Porządna kąpiel w blaszanej wannie była rytuałem cotygodniowym, wtedy myło się też głowę. Naniesienie i zagrzanie tej ilości wody nie było łatwe, więc kąpaliśmy się w tej samej wodzie po kolei (najpierw dzieci, potem Rodzice).
Mycie naczyń odbywało się w dwóch miskach, też wymuszało więc oszczędne zużycie wody. Pranie we Frani, suszenie na sznurach.
Nie będę tu rozpisywać się na temat uroków życia bez toalety ze spłuczką oraz tzw. wygódki na zewnątrz domu. Spartańsko i czasem mocno niewygodnie, kto próbował, ten wie. Pozostałym pozostaje wyobraźnia.
Energia elektryczna: o wiele mniej było urządzeń na prąd, często zdarzały się też długotrwałe przerwy w dostawie energii, więc czasem trzeba było spędzić wieczór przy świecach i lampach naftowych.
Śmieci: właściwie nie były problemem. Mało było opakowań z tworzyw sztucznych, zwykle wykorzystywało się je ponownie, do różnych celów: woreczki foliowe do przechowywania, plastikowe kubeczki na rozsady roślin, większość opakowań szklanych była zwrotna, więc wracały do sklepu. Gazety oddawało się na makulaturę (czasem używało do ... innych celów), papierowe opakowania służyły za podpałkę do pieca. Nikomu nie przyszłoby do głowy wyrzucić słoika, bo przecież potrzebne były na zaprawy na zimę. Mama robiła tych zapraw naprawdę sporo, jakoś trzeba było przetrwać do wiosny i świeżych warzyw i owoców.
Nic się nie marnowało, nie wyrzucało się jedzenia, a wszelkie resztki i odpady organiczne służyły albo do karmienia zwierząt (np. kur), albo lądowały „na kompoście”, czyli w kompostowniku.
Zniszczone ubrania służyły za ścierki, znoszoną dzianinę pruło się i dziergało z niej na nowo. Wiele rzeczy się przerabiało, bo skoro o wszystko było trudno, jakoś trzeba było sobie radzić.
Żyło się skromnie, to fakt. Jednak wspominam dzieciństwo jako bardzo szczęśliwe, chociaż pewnie nie zawsze łatwe. Większość trudów egzystencji spadła na moich Rodziców, im pewnie nieraz było bardzo ciężko. Chociaż też wspominają tamte czasy z uśmiechem. Nie byliśmy przecież odosobnieni, w innych domach we wsi były bardzo podobne warunki.
Gdy przeprowadziliśmy się do własnoręcznie przez Rodziców wybudowanego domu (miałam wtedy 14 lat), to było już zupełnie inne życie. Gwałtowny skok cywilizacyjny. Przede wszystkim łazienka, z bieżącą wodą! I z prawdziwą wanną! Tyle minęło już lat, a nadal cieszę się jak dziecko z tego, że mogę brać prysznic i mam ciepłą wodę w kranie, pewnie do końca życia mi tak zostanie. Za nic nie chciałabym już mieszkać w takich warunkach, przede wszystkim bez bieżącej wody i kanalizacji. Dobrodziejstwa cywilizacji, których nie mogę się nachwalić.
Czemu snuję takie rzewne opowieści? Nie po to, by Was rozczulić bukoliczną historią o chacie za wsią. Raczej, by przypomnieć, że jeszcze nie tak dawno życie wyglądało zupełnie inaczej. W tamtych czasach żyło się w sposób o wiele bardziej przyjazny dla środowiska, blisko natury, zgodnie z jej rytmem, lecz nie było to bynajmniej powodowane względami ideologicznymi, lecz praktycznymi. Życie samo wymuszało oszczędność, racjonalne wykorzystanie zasobów, recykling odpadów.
Jednak w stosunkowo krótkim czasie warunki naszego funkcjonowania uległy zasadniczej zmianie. Obecnie mamy do czynienia z sytuacją całkowicie przeciwną. Tak zwany przeciętny obywatel żyje w sposób całkowicie oderwany od natury i jej rytmu. Nie zastanawia się raczej nad wpływem swoich zachowań na środowisko. Obfitość i dostępność artykułów konsumpcyjnych, łatwy dostęp do wody, energii i innych zasobów naturalnych nie sprzyjają ich racjonalnemu wykorzystaniu, wręcz przeciwnie, prowadzą do marnotrawstwa. Dbałość o środowisko nie jest już naturalnym odruchem. Wymaga wiedzy i wysiłku. Wygodniej jest nie martwić się o konsekwencje naszych wyborów, po prostu konsumować i produkować kolejne śmieci. Nie musimy się już sami o nie martwić, nie uważamy ich więc za swój problem.
To, co kiedyś było naturalnym zachowaniem podyktowanym warunkami egzystencji, teraz bywa postrzegane jako kaprysy nawiedzonych bogaczy. Ekologia wydaje się kosztowną fanaberią, sezonową modą. Jeszcze jedną etykietką, która może ułatwić sprzedaż kolejnego gadżetu.
W Polsce poziom świadomości ekologicznej społeczeństwa jest naprawdę niski, a w powszechnym odczuciu ekolog to nawiedzony oszołom, wariat, który przypina się do drzew i mostów w ramach różnych protestów i ogólnie rzecz biorąc, komplikuje życie tzw. normalnym ludziom, uprzykrza życie i „wymyśla”. Na szczęście powoli ta sytuacja ulega zmianie. O ekologach nowej generacji opowiada ciekawy artykuł w portalu Ciało, umysł, dusza. Wyjaśnia on, dlaczego ekolodzy są tak źle postrzegani w naszym kraju, z czego wynika nasza niska świadomość ekologiczna i w jakim kierunku zdąża nowoczesny ruch ekologiczny. Opowiada o tym, że nowe organizacje zielonych „stawiają na rozmowę, dialog, przedstawianie racji i słuchanie racji tych, którzy mają inne zdanie”, zamiast „przyczepiania się do drzew, mostów, torów i Bóg wie czego” (cytaty z artykułu).
Pojawia się też definicja bliskiego mi pojęcia:
koncepcja zrównoważonego rozwoju (ekorozwoju). Czyli taki postęp gospodarczy, który odbywa się z poszanowaniem przyrody i dbałością o rozwój społeczny. Mówiąc po ludzku, taka ekwilibrystyka gospodarcza, żebyśmy mieli coraz lepiej, a jednocześnie zostawili swoim potomkom świat do życia, a nie wyjałowioną glebę oraz góry śmieci i odpadów.
Nie chcemy przecież cofać się w rozwoju, nie chciałabym wracać do życia w warunkach, jakie opisałam Wam na początku, nawet jeśli oznaczały one życie w niemal całkowicie przyjazny dla środowiska sposób (chociaż nie idealizujmy, na pewno zdarzały się nam też zachowania „nie-eko”). Nie mam zamiaru demonizować cywilizacji i rozwoju, nie ma co dywagować, czy poszły one we właściwym kierunku, bo niczego to nie zmieni. W naturze człowieka leży dążenie do wygody, do ułatwienia sobie życia, do poprawy warunków egzystencji. Nikt z nas nie chce rezygnować z dobrodziejstw cywilizacji, rzecz w tym, jak z nich nie rezygnować, a jednak nie niszczyć naszego środowiska, przyrody, której częścią jesteśmy. Nie zatruwać powietrza, którym odddychamy, ani wody, którą pijemy. Wszyscy przecież chcemy cieszyć się pięknem świata, bogactwem natury, mieć do dyspozycji coś więcej, niż tylko betonowe martwe molochy.
Warto więc na co dzień zadawać sobie ważne pytania: co mogę zrobić, by zmniejszyć negatywny wpływ moich zachowań na środowisko? Z czego mogę zrezygnować? A z czego nigdy nie zrezygnuję (i dlaczego?). To nie są łatwe pytania, nie ma też na nie jednej i prostej odpowiedzi. Pozwolę sobie znów zacytować artykuł:
Gdybyśmy dopuścili idee, o które walczą ekolodzy, musielibyśmy na co dzień bardzo się męczyć, wciąż podejmować decyzje - czy to dobrze dla ziemi, czy to dobrze dla mnie. Tak jak młode matki, kiedy decydują o pieluchach dla swoich dzieci. Chciałyby używać jednorazowych bezżelowych, ale takich nie ma, bo wyparły je z rynku tańsze, choć trujące ziemię. W tetrowych często dzieciom odparza się pupa. Matka musi więc wybierać między dobrem dziecka a dobrem ziemi. Łatwiej jest umieścić niewygodne myśli w brodatych oszołomach z puszczy przykutych do drzewa i uwolnić się od dylematów.
Nie ma co oglądać się na polityków, producentów i międzynarodowe korporacje, mówić, że indywidualne działania nic nie dają. Jako jednostka nie mam wpływu na makroskalę, ale mogę wiele zdziałać w mikroskali. Dostęp do ekologicznej wiedzy jest coraz łatwiejszy, jak zwykle, Internet i w tej dziedzinie jest niewyczerpanym źródłem informacji. Warto analizować, zastanawiać się, szukać informacji o alternatywnych rozwiązaniach, bardziej przyjaznych dla środowiska. Być może, po zastanowieniu, je odrzucę. A może jednak okaże się, że są dla mnie. Szukajmy własnej drogi - zacytuję komentarz MM do poprzedniego wpisu - drogi środka, działania malutkimi krokami, w ramach tego, co jest dla nas indywidualnie dostępne i co nie zrujnuje budżetu.
Nie traktujmy ekologii jako fanaberii, „luksusu dla bogatych, zagrożenia dla biednych”. Każdy z nas może żyć bardziej „zielono”. Nie każdego stać na zakupy w ekologicznych sklepach czy używanie produktów wyprodukowanych w sposób nieszkodzący środowisku, ale każdy może ograniczać zużycie wody i energii czy starać się zmniejszyć ilość generowanych przez swoje zachowania śmieci. Szukać mniej agresywnych i mniej toksycznych środków czystości. Rzadziej korzystać z samochodu, częściej jeździć środkami komunikacji zbiorowej, chodzić na piechotę, jeździć na rowerze. Nawet najmniejsza zmiana ma znaczenie.