![]() |
Róża pochodzi z porfolio Pawła Strykowskiego |
Niedawno, gdy chorowałam i nie miałam siły pisać, poprosiłam Was o podzielenie się spostrzeżeniami na temat dbania o urodę. Przyznaję, że nie zawiodłam się. Komentarze do wpisu były bardzo interesujące (oraz pouczające). Pokazały, że wprawdzie każda z wypowiadających się osób ma swoje własne podejście do kosmetyki (mniejszy lub większy zestaw produktów, brak makijażu albo wręcz przeciwnie), lecz wszystkie zdecydowanie wiedzą, co dla nich dobre. A to, moim zdaniem kwestia kluczowa. Każda z nas jest inna (mam nadzieję, że Panowie nie obrażą się na mnie, bo ten wpis będzie jednak głównie skierowany do Czytelniczek) i chyba nie ma innego sposobu, jak dopracować optymalny dla siebie program pielęgnacji metodą prób i błędów. Cieszę się więc, że wypowiadającym się Paniom udało się już do tego błogosławionego etapu dotrzeć.
Obiecywałam, że napiszę, czym dla mnie jest prostota w kosmetyce.
Do przedstawionych poniżej wniosków doszłam też drogą długotrwałych poszukiwań, a nie było łatwo, bo jestem posiadaczką cery dość delikatnej i bardzo skłonnej do podrażnień. Muszę przyznać, że przez długi czas nie ułatwiałam jej życia i mocno dawałam jej do wiwatu, popełniając wszystkie możliwe rodzaje błędów kosmetycznych. Począwszy od używania nadmiernej ilości kosmetyków, zbyt ciężkiego makijażu, poprzez opalanie się na skwarka (również na solarium, o zgrozo) w nadziei, że opalenizna zamaskuje wszelkie niedoskonałości, aż po nieregularny tryb życia, brak ruchu, eksperymenty dietetyczne, używki... Więcej grzechów nie pamiętam :)
Dokuczały mi różne dolegliwości, lecz nie mogłam trafić na odpowiednie źródło wiedzy czy też specjalistę, który umiałby mnie ukierunkować albo pokiwać mocno palcem, a sama nie miałam dość zdrowego rozsądku, żeby jakoś opanować sytuację. Na dodatek próbowałam swoich sił jako konsultatka kosmetyczna różnych firm, co nie wpłynęło pozytwnie na stan mojej cery, a jedynie służyło systematycznemu drenażowi portfela oraz zapełnianiu się szafek w łazience.
Lecz to było wieki temu.
Nie będę Was zanudzać kolejną sagą o dochodzeniu do prawdy, bo przecież szczegóły tego procesu nie mają większego znaczenia, liczy się rezultat. Na pewnym etapie dotarło do mnie, że nie tędy droga. Skoro pękające w szwach szuflady i szafki pełne kosmetyków nie są w stanie zapewnić mi pięknej cery, to znaczy, że trzeba coś zmienić, że popełniam jakiś błąd.
Potem było poszukiwanie nowych, prostych i skutecznych rozwiązań. Zainteresowałam się samodzielnym robieniem kosmetyków, zaznajomiłam z dwoma fantastycznymi forami (Laboratorium urody i Femineus). Najcenniejszym źródłem wiedzy okazał się jednak jeden, niezbyt długi, ale za to treściwy artykuł o pielęgnacji cery tłustej z Biblioteki Mazideł.
Najważniejszy jednak był fakt, że z czasem na własnej skórze (dosłownie) przekonałam się, jak wielkie znaczenie dla wyglądu cery i urody ma regularny tryb życia. Teraz już wiem, że żaden specyfik, krem, mazidło, smarowidło czy inny superprodukt nie da mi tak wiele, jak odpowiednia dawka snu, stałe pory posiłków, zrównoważony jadłospis, regularny wysiłek fizyczny, unikanie stresu (a jeśli nie da się go uniknąć, rozładowanie napięcia poprzez ruch), umiarkowane korzystanie ze słońca (i całkowita rezygnacja z solarium). Stek banałów, prawda? To takie oczywiste oczywistości, rady cioci Kloci na kanapie, które, będąc dwudziestolatką, skwitowałabym zaledwie wzruszeniem ramion i stwierdzeniem: „aj tam, aj tam...”. Toż to nuda straszliwa, a gdzie zarywanie nocy, podkręcanie się gęstą od kofeiny kawą, imprezy, szaleństwa? Cóż, z wiekiem człowiek zaczyna doceniać korzyści uporządkowanego życia i przestaje go uważać za synonim nudziarstwa.
A cała reszta pielęgnacji polega głównie na tym, żeby efektu osiągniętego przez zdrowe życie nie zepsuć. W moim przypadku oznacza to przede wszystkim stosowanie łagodnych środków myjących. Muszę unikać SLS, ponieważ podrażnia mi skórę, powoduje wysypki i swędzenie (zwłaszcza skóry głowy, jeśli zawiera go szampon). Znacznie ogranicza to wybór, odpada właściwie większość ogólnodostępnych szamponów i żelów do mycia. Pozostają jednak kosmetyki niedrogie, a przyjemne w użyciu. Wiele produktów znajduję w drogeriach Rossman, przede wszystkim serię dla niemowląt, małych dzieci oraz kobiet w ciąży „Babydream”, nasze polskie mydło Biały Jeleń (rewelacyjne wręcz), pojawia się też ostatnio naturalna marka własna Rossmana, Alterra. Do zmywania twarzy wieczorem olejek myjący własnej roboty, według receptury wspomnianych już Mazideł (sklep internetowy z półproduktami kosmetycznymi).
Na marginesie uwaga na temat kosmetyków dla niemowląt: nie wszystkie z nich nadają się dla dorosłych (to co dobre do pupy bobasa, nie musi spodobać się twarzy dorosłego), prócz tego większość produktów renomowanych marek obecnych na naszym rynku niestety zawiera w składzie rozmaite składniki, które mogą wywoływać podrażnienia, nie należy więc uznawać za pewnik, że to, co dla maluszka, to na pewno delikatne i w ogóle cud, miód i orzeszki.
Oprócz tego nie używam zbyt wielu kosmetyków. Nie mogę odstawić ich zupełnie, bo jednak mam cerę mieszaną, skłonną do zanieczyszczeń i podrażnień, więc nie da się jej pozostawić samej sobie. Maści i kremy apteczne (np. z kwasem azaleinowym), własnej roboty serum na dzień, wieczorem tonik z kwasem mlekowym.
Długo nie mogłam pogodzić się z faktem, że bardzo korzystny efekt dla mojej cery ma ograniczenie kontaktu ze słońcem i używanie na co dzień kremu z wysokim filtrem. A jednak tak jest, najwyraźniej z ultrafioletem mojej skórze nie po drodze, ciężko było to zaakceptować, ale nie było innego wyjścia. Wprawdzie przebarwienia z czasów smażenia się na ciemny brąz pozostały, ale powoli bledną. Na wakacjach korzystam ze słońca, ale z umiarem. Upodobania na szczęście też mi się zmieniły, zbyt mocna opalenizna wydaje mi się taka… wulgarna, często postarza. Chociaż umiarkowana złocistość na pewno dodaje urody.
Włosy i ciało: zwykła odżywka do włosów, jedynie w celu ułatwienia rozczesywania. Po odstawieniu szamponów z SLS-em i silikonowych nabłyszczaczy włosy wyglądały przez pewien czas jak matowe siano, jednak z czasem doszły do siebie i bardzo polubiły delikatne, słabo pieniące się szampony i proste odżywki za parę złotych.
Nie używam żadnych cudownych ujędrniaczy, peelingów, balsamów i serów antycellulitowych, bo na cellulit nie ma nic lepszego jak ćwiczenia, a do ujędrnienia skóry wystarczy chłodny prysznic i masaż ostrą gąbką (za grosze, tzw. Syrenka). Zdarza mi się natomiast kupić gotowy balsam czy masło do ciała, zwłaszcza na wyjazdy, bo samoróbki w warunkach podróżnych bywają kłopotliwe (np. wymagają przechowywania w lodówce).
Czemu tak polubiłam samodzielne przygotowywanie kosmetyków? Po pierwsze, to świetna zabawa. Bardzo lubię piec, bo bawi mnie precyzyjne odmierzanie składników, a kręcenie mazideł też tego wymaga. Poza tym nie trzeba mieć specjalistycznej wiedzy, w sieci dostępnych jest wiele gotowych receptur, niektóre sklepy oferują wręcz gotowe zestawy półproduktów do samodzielnego wymieszania.
Na początku trzeba wydać trochę więcej, bo potrzebne są miarki i inne akcesoria, ale można sobie poradzić i bez tego, ze sprzętem posiadanym w domu czy dostępnym za kilka złotych w aptece. Co do półproduktów, jeden składnik można stosować w różnych formulacjach, więc przy odpowiedniej organizacji i planowaniu nie potrzeba ich wiele.
Najistotniejszy jest jednak fakt, że własnoręcznie przygotowany kosmetyk zawiera tylko to, czego potrzebuję, nie ma w nich żadnych wypełniaczy, składników ułatwiających aplikację, poprawiających kolor i zapach, a przede wszystkim konserwantów. To znaczy mogą być, ale zamiast np. czterech różnych dodaje się tylko jeden, i to w o wiele mniejszej ilości. Przeciętna trwałość sklepowego kosmetyku to kilka lat, własnoręcznie zrobionego kremu (przechowywanie w lodówce) dwa tygodnie (bez konserwantu) lub do trzech miesięcy (z konserwantem). To sporo zmienia, prawda? Nie mam jakiejś fobii konserwantowej, one są potrzebne, ale tak wiele ich na każdym kroku, że chciałoby się jednak czasem móc ograniczyć ich ilość.
Lubię porównywać robienie mazideł do pieczenia. Można kupować gotowe ciasta, można piec w domu. Kupując gotowe, oszczędzasz czas, ale nie masz wpływu na skład ani jakość składników. Gdy pieczesz w domu, nie tylko kontrolujesz jakość ingrediencji, ale możesz też modyfikować przepis zależnie od upodobań, na przykład zamienić orzechy na migdały, jeśli nie lubisz orzechów albo masz na nie uczulenie, możesz dodać więcej wanilii albo zrezygnować z bitej śmietany. Tak samo jest z mazidłami. To Ty decydujesz o składzie, a nie producent oraz jego dział marketingu i reklamy.
No i ta satysfakcja… Gdy po raz pierwszy sama zrobiłam sobie krem, cóż to była za przyjemność! Wprawdzie Mąż się podśmiewa, że brakuje mi tylko czarnego kota i miotły (bo mieszam jakieś tajemnicze mikstury), mam nadzieję, że na stosie nie wyląduję.
I najważniejsze: te proste, samodzielnie zamerdane specyfiki po prostu są skuteczne. Trzeba wprawdzie przejść przez etap eksperymentów i paru porażek (bo okazuje się na przykład, że jakiś składnik, uważany na forach za niemal cudotwórczy, robi nam tzw. kuku), ale dla mnie gra była warta tej świeczki.
Unikam dwóch zachowań: po pierwsze wiecznego poszukiwania kosmetycznych świętych graalów. Udało się, znalazłam maść czy krem, który jest skuteczny, ale wciąż wydaje mi się, że mogę znaleźć jakiś jeszcze bardziej cudotwórczy specyfik, który mnie odmłodzi, wygładzi, rozjaśni itd. Warto nauczyć się cieszyć tym, co się ma. Owszem, jeśli aktualnie używany produkt nie działa w oczekiwany sposób, szukaj dalej, ale jeśli działa i Ci służy, to czemu nadal kombinujesz?
Po drugie, nie napoczynam opakowania/nie kupuję nowego produktu do czasu zużycia jego poprzednika. To wspomniana w komentarzach do „Urodowo” zasada denka. Najpierw zużyj, potem otwórz nowy (krem, balsam, szampon itp.). Nie kupuję kolejnego lakieru do paznokci czy zestawu cieni w posiadanym już zestawie kolorystycznym, bo najpierw muszę zużyć to, co mam.
Bardzo lubię kosmetyki i różne rodzaje zabiegów upiększających. Nie chcę jednak marnować czasu i sił na działania, które nie przynoszą oczekiwanych rezultatów, a cennej przestrzeni na produkty, których nie używam. Jak trafnie zauważyła jednak z Czytelniczek, kosmetyki najlepiej działają wtedy, gdy się ich używa. Parafrazując niegdysiejsze hasło o ubraniach: kupuj mniej, używaj częściej!