Wiele już mądrych słów napisano na temat tego, co minimalista ze sobą ma wziąć w podróż. Polecam szczególnie bardzo interesujące wpisy u minimaLenki, Maćka Jasicy i Aube.
Ja jednak chciałabym dzisiaj porozmawiać o innych aspektach podróżowania niż materialny bagaż. O podejściu do poznawania świata.
Uważam, że najważniejsze dwie rzeczy, które należy zabrać ze sobą w podróż (oprócz dokumentów i pieniędzy czy karty płatniczej), to czas i otwarty umysł. Niestety z własnego doświadczenia, zarówno z pracy w branży turystycznej, jak i z obserwacji prywatnych, wiem, że spora część podróżujących nie ma ani jednego, ani drugiego. Nie zapomina natomiast zabrać ze sobą pokaźnej walizy uprzedzeń, fałszywych wyobrażeń, stereotypów, pychy i krytykanctwa. Nie myślcie sobie zresztą, że mam na myśli tylko naszych Rodaków, inne nacje bynajmniej nam pod tym względem nie ustępują.
Najważniejszy w podróży jest czas. Włos mi się na głowie jeży, gdy słyszę o zwiedzaniu trzech stolic w weekend, weekendzie w Paryżu albo o wyprawie do Włoch na tydzień. Rozumiem, każdy chciałby zobaczyć jak najwięcej w jak najkrótszym czasie, niestety jednak przez takie podejście można bardzo wiele stracić. Bo moim zdaniem nie wystarczy tylko jakieś miejsce zobaczyć, postawić w nim stopę, obrzucić spojrzeniem i pobiec dalej. Jeśli podróż ma mieć dla nas jakikolwiek sens poza wydawaniem pieniędzy i odfajkowaniem kolejnego punktu na liście obiektów do zaliczenia, to powinna polegać na poznawaniu świata, a nie pobieżnym obrzucaniu go spojrzeniem. A jak można poznać wielkie miasto o bogatej historii w jeden dzień? Albo cały kraj w tydzień? Przyznalibyście rację człowiekowi, który przyjechałby do Polski na pięć dni, a potem chełpiłby się, że on już wszystko wie o naszym kraju, wie, jacy jesteśmy, jak żyjemy, jaka jest nasza kuchnia i zwyczaje? I jeszcze czułby się upoważniony do porównywania nas z Czechami albo Węgrami i ze swobodą wydawałby sądy, gdzie lepiej, a gdzie gorzej…?
Nie w tym rzecz, żeby nie zrobić sobie wypadu na weekend do Pragi, gdy nadarzy się okazja, Nie znaczy to też, każda podróż ma trwać miesiąc. Ważne, by mieć świadomość, że jeśli byliśmy przejazdem w jakimś mieście cztery godziny, to wcale nie znaczy, że czegokolwiek się o nim dowiedzieliśmy.
Kocham podróże i chciałabym zobaczyć bardzo wiele miejsc na Ziemi. Na pewnym etapie uświadomiłam sobie, że niemożliwe jest zobaczenie WSZYSTKIEGO. Tak jak nie da się przeczytać wszystkich interesujących książek, poznać wszystkich mądrych ludzi, obejrzeć wszystkich dobrych filmów, zjeść wszystkich pysznych potraw świata. W każdej dziedzinie i na każdym kroku musimy dokonywać pewnych wyborów, decydować, co jest dla nas ważne, a z czego gotowi jesteśmy zrezygnować.
Nie jestem jednak zawodowym podróżnikiem ani też nie mam wielkiej fortuny do wydania, muszę więc gospodarować czasem i pieniędzmi tak, żeby zobaczyć tyle, ile mogę, ale jednak naprawdę zobaczyć, a nie tylko powąchać przez szybkę. A oznacza to w praktyce, że zobaczę mniej miejsc niż bym chciała, ale za to nie uczynię tego w biegu.
Po prostu w podróżowaniu po raz kolejny stawiam na jakość, nie na ilość. Jakość nie oznacza wcale drogich hoteli, luksusów ani ofert all inclusive. Jakość w podróży oznacza czas na poznanie danego miejsca, przyjrzenie się życiu jego mieszkańców, poznanie jego smaków, zapachów i nastrojów. Czas na zajrzenie w z pozoru nieciekawą bramę, na zboczenie z głównego szlaku i zagubienie się w zaułkach, czas na podumanie na ławeczce w parku. Czas na to, by zajrzeć jeszcze raz do tego muzeum, gdzie taki piękny obraz… Czas na rozmowę ze sklepikarzem czy przechodniem albo ludźmi poznanymi w barze.
A nie ma mowy, by mieć na to czas, gdy trzeba biec do autobusu, bo mamy dzisiaj przecież jeszcze zobaczyć miasto X i ruiny Z, a jutro jedziemy do dolinki Y.
Sądzę, że o wiele lepiej i przyjemniej jest planować „luźno” swoje wyjazdy, z zapasem czasu wokół poszczególnych punktów zwiedzania, z marginesem bezpieczeństwa na kolejnych etapach.
I druga sprawa w kwestii jakości. Są takie etapy życia, na przykład gdy jeszcze się uczymy lub dopiero zaczynamy pracować, kiedy nie mamy zbyt wielkiego budżetu na podróże, a chcielibyśmy jednak zwiedzać świat. Wtedy każdy sposób zaoszczędzenia paru groszy ma sens, nawet „przebidowanie” na zupkach chińskich i bagietkach, bo te zaoszczędzone pieniądze są nam potrzebne na ważniejsze rzeczy, jak przejazdy czy bilety wstępu.
Jednak jeśli nie jesteś studentem na dorobku, nie „dziaduj” na wyjeździe. Nie zabieraj ze sobą konserw, kanapek z jajecznicą i szprotek z Polski do Grecji (widziałam takie przypadki), zaplanuj budżet wyjazdu tak, żeby znalazło się w nim miejsce na stołowanie się na miejscu. Albo chociaż na spróbowanie lokalnej kuchni, kupno kilku miejscowych specjałów.
Jeśli jedziesz na wczasy z biurem podróży, nie wykupuj sobie wyżywienia w hotelu, błagam. A już na pewno nie w opcji „all inclusive”! Nie zamykaj się w hotelowej enklawie, sztucznym świecie dla turysty. Rusz szanowny tyłek w teren, wyjrzyj na świat, przejdź się na kolację do knajpki za rogiem. Albo jeszcze lepiej zapuść się nieco dalej, poszukaj takich miejsc, gdzie przychodzą w większości miejscowi, knajp mniej błyszczących i kolorowych, a za to pachnących domową kuchnią. Takich z obrusem z ceraty, a czasem nawet ze stołami przykrytymi serwetami z szarego papieru pakowego.
Dlaczego do tego namawiam? Bo jaki jest lepszy sposób, by poznać inną kulturę niż przez jej kuchnię? A to, co zwykle podaje się w średniej klasy hotelach w kurortach turystycznych, koło autentycznej kuchni nawet nie stało.
Powiesz mi: ale mnie nie stać na to, żeby chodzić na kolacje do restauracji, w hotelu bardziej się opłaca. Do licha, jeśli Cię nie stać, to czemu jeździsz co roku na wakacje za granicę?! Bo wszyscy jeżdżą, więc musisz pokazać, że Ciebie też stać? Jeśli jedziesz za granicę tylko po to, by zalec nad basenem z bransoletką „all inclusive” na nadgarstku, to moim zdaniem niepotrzebnie marnujesz czas i pieniądze. Bo w ten sposób niczego nie zobaczysz i nie poznasz, poza widokiem z okien autokaru w drodze na lotnisko.
Możesz przecież zostać w kraju, mamy wiele pięknych miejsc, których pewnie nie znasz. Jednego roku zaplanuj skromniejszy wyjazd gdzieś blisko, a w międzyczasie odłóż więcej pieniędzy, by następnym razem zobaczyć i przeżyć coś więcej niż tylko plastikowe atrakcje dla turystów.
Czy to znaczy, że jestem przeciwna turystyce zorganizowanej? Cóż, nie będę krytykować branży, która niegdyś dawała mi pieniądze na chleb i z którą nadal, jako przewodnik, jestem związana. Zbiorowe podróżowanie ma swoje zalety, między innymi opłacalność.
Wiele bardzo biednych regionów świata dzięki manii podróżowania i różnym modom turystycznym może wygrzebać się z biedy i zarobić parę groszy na bogatych zachodnich snobach. Poza tym w sposób zorganizowany łatwiej jest podróżować, gdy nie zna się języków obcych, gdy boimy się nieznanego. Często tak jest taniej, kupując w pakiecie przejazd, zakwaterowanie i wyżywienie, możemy nie raz znacznie zaoszczędzić. Tym bardziej, gdy trafimy na dobrą ofertę czy promocję.
Branża turystyczna ma też jednak całe mnóstwo paskudnych wad, począwszy od sprzedawania pseudoproduktów, zafałszowanego i cukierkowo różowego wizerunku świata, opartego na stereotypach i kiczu. Widowiska flamenco w Katalonii (a na nich ukraińskie krasawice robią za andaluzyjskie piękności), greckie wieczory z tańczeniem zorby, zalewane retsiną i ouzo… Co to ma wspólnego z prawdziwym życiem i kulturą? Plastik i pozłotka, ot, co.
Nie znaczy to jednak, że wybierając turystykę zorganizowaną, nie możesz zwiedzać w swoim tempie ani nie zobaczysz niczego prawdziwego. Zdobądź się tylko na odrobinę samodzielności, wystaw nos z hotelu. Rozejrzyj się dookoła.
Pisałam, że drugą ważną sprawą jest otwarty umysł. Potrzebny, by nie patrzeć na obce miejsce przez pryzmat wyłącznie swojej kultury oraz przyzwyczajeń. Często już przed wyjazdem tworzymy sobie obraz miejsca, do którego jedziemy, a potem mamy mu za złe, że nie spełnia naszych oczekiwań. Uogólniamy, pakujemy w szufladki, przyklejamy etykietki. Hołdujemy stereotypom. Chwytamy się formułek z folderów i przewodników i na ich podstawie próbujemy stworzyć sobie obraz obcej kultury.
Zapomnij na chwilę o tym, co przeczytałeś w Internecie i o tym, co powiedziała ta ładna pani pilot wycieczki. Nie słuchaj opinii innych. Otwórz szeroko oczy i przestań porównywać to, co widzisz, ze znanym sobie światem. Nie mów: a bo u nas to jest inaczej… Albo: oni mają lepiej. Nie wartościuj i nie oceniaj. Powstrzymaj się od wydawania opinii. Przyjrzyj się temu, co Cię otacza i postaraj zrozumieć, ale na chwilę odrzuć skalę porównawczą.
Po prostu odetchnij tym powietrzem, poczuj jego zapach.
Dostrzeż panią, która odprowadza dzieci do szkoły. I staruszków grających w trik traka w kawiarni. Idź na targ i posłuchaj nawoływania sprzedawców, skosztuj świeżych owoców albo lokalnego cienkiego wina. Wstąp do piekarni, zobacz, jak wygląda chleb powszedni w kraju, w którym jesteś. Zawsze mnie zachwyca, ile istnieje odmian różnych odmian pieczywa, zależnie od tradycji i warunków geograficznych. Od bagietek po chlebki pita... z takich obserwacji też możesz sporo wywnioskować.
Nie zasłaniaj się cały czas aparatem fotograficznym ani kamerą. Pozwól, by podróż trochę Cię zmieniła. Gdy otworzysz się na nowe miejsce i na jego inność, jego mała cząstka pozostanie w Tobie, a z kolei mały okruch Ciebie pozostanie w tym miejscu. Jedna myśl, iskierka energii. Jeden uśmiech do ulicznego sprzedawcy.
Daj sobie czas i nie biegnij. Świat na Ciebie poczeka.