Przejdź do głównej zawartości

Posty

Wyświetlanie postów z lipiec, 2011

Sweet, pink and lovely

Dzisiaj wpadam tylko na chwilę, jak po ogień :) Kończę właśnie duże tłumaczenie (a termin biegnie za mną i dyszy mi w kark...), więc tylko podzielę się z Wami nieco już spóźnioną informacją o przemiłym wyróżnieniu, jakie otrzymałam z ręki Lenki , autorki wspaniałego blogu o powrocie do minimalizmu. Nie będę dalej przedłużać tego łańcuszka, dziękuję serdecznie Lence, bardzo miło było znaleźć się w gronie nominowanych, ale cóż, łańcuszki to nie moja bajka. Raz zrobiłam wyjątek (przy pierwszej nominacji - Versatile Blogger), ale na tym koniec. Jakoś tak słodko mi się zrobiło od tego wyróżnienia, słowo  lovely  kojarzy mi się z różowym lukrem, czymś pachnącym konfiturą różaną. Mmm... Rozmarzyłam się. Wprawdzie pociąg do słodyczy mam więcej niż umiarkowany, ale bardzo lubię oglądać apetyczne zdjęcia słodyczy. Stanęły mi w oczach śliczne, krągłe lukrowane babeczki... Tyle na dzisiaj. Wracam do pracy. Pod koniec tygodnia napiszę coś więcej, mam w planach dłuższy cykl, który za

Wolę prostotę. Zapiski z letniska

Przez ostatnie półtora tygodnia siedziałam sobie na letnisku pod miastem. Nie były to takie pełnoprawne wakacje, zwyczajowo na urlop wyjeżdżam we wrześniu. Po prostu skorzystałam z możliwości, jakie daje praca freelancera i przeniosłam swoje biuro na wieś :) Nie pracowałam jednak przez cały czas, wygrzewałyśmy się z Siostrą na słońcu, wieczorami sączyłyśmy różowe mocno schłodzone wino, gadałyśmy na różne tematy, gotowałyśmy sobie proste obiady z warzyw prosto z grządki, słuchałyśmy starych winylowych płyt, czochrałyśmy koty po szalonych łebkach... Zieleń podchodziła pod okna, ptaki zdzierały sobie gardła, nocami przechodziły burze. Jedynym źródłem stresu było łącze internetowe, nadajnik źle zniósł jedną z burz. Ale miły Pan dostawca na głowie stawał, by net jak najszybciej wrócił, więc właściwie stres szybko przeminął. I gdy tak sobie siedziałyśmy z Siostrą w altanie, zajadając fasolkę i jajka od bardzo szczęśliwych kur od Sąsiadki, chłonęłam ten spokój i takie zwykłe, codzie

Łysa minimalistka

Bez sanek Ferrari na pewno mogę żyć (za 800 EUR zresztą...) W miarę jak moje życie uspokaja się i stabilizuje, mam coraz więcej czasu dla siebie i wreszcie mogę nadrobić zaległości w czytaniu ulubionych blogów. I tak oto u Lea Babauty, na jego blogu mnmlist znalazłam wpis z początku czerwca pt. Can you live without? (czyli „Czy możesz żyć bez...?”). Leo wychodzi od stwierdzenia, że ludzie często błędnie zakładają, że aby być minimalistą, trzeba mieć mniej niż sto rzeczy (lub nawet 50). A według jego definicji minimalistą jest po prostu osoba, która stawia pytania o to, czy dana rzecz jest niezbędna i próbuje żyć tylko z tym, co konieczne, zamiast wybierać podejście konsumpcyjne. I namawia, by postawić sobie kilka pytań o przedmioty, których obecność w naszym życiu uważamy za oczywistą. Czy są naprawdę niezbędne? Czy mogę bez tego żyć? Jak sam podsumowuje, dla części osób pytanie o niektóre z nich może wydać się wręcz absurdalne i śmieszne. Nie chodzi mu jednak o rezygnac