Bez sanek Ferrari na pewno mogę żyć (za 800 EUR zresztą...) |
W miarę jak moje życie uspokaja się i stabilizuje, mam coraz więcej czasu dla siebie i wreszcie mogę nadrobić zaległości w czytaniu ulubionych blogów.
I tak oto u Lea Babauty, na jego blogu mnmlist znalazłam wpis z początku czerwca pt. Can you live without? (czyli „Czy możesz żyć bez...?”). Leo wychodzi od stwierdzenia, że ludzie często błędnie zakładają, że aby być minimalistą, trzeba mieć mniej niż sto rzeczy (lub nawet 50). A według jego definicji minimalistą jest po prostu osoba, która stawia pytania o to, czy dana rzecz jest niezbędna i próbuje żyć tylko z tym, co konieczne, zamiast wybierać podejście konsumpcyjne.
I namawia, by postawić sobie kilka pytań o przedmioty, których obecność w naszym życiu uważamy za oczywistą. Czy są naprawdę niezbędne? Czy mogę bez tego żyć? Jak sam podsumowuje, dla części osób pytanie o niektóre z nich może wydać się wręcz absurdalne i śmieszne. Nie chodzi mu jednak o rezygnację z tych wszystkich rzeczy, lecz o to, by zadać sobie pytanie o ich przydatność, o to, czy naprawdę nie możemy się bez nich obyć.
Jakie to rzeczy, nad którymi jego zdaniem warto się zastanowić? Telewizja kablowa, smartfon lub dowolny rodzaj telefonu komórkowego, inne rodzaje telewizji, łącze internetowe, kanapa, więcej niż jedna para butów, więcej niż kilka koszul lub par spodni, kuchnia mikrofalowa, samochód, słodycze, więcej niż kilka książek na raz, makijaż, włosy (tak, włosy - Leo goli się na łyso...), pamiątki.
Gdy zastanawiałam się nad tą listą, uświadomiłam sobie, że, jak zresztą możecie przeczytać w moim profilu, wbrew nazwie blogu nie jestem prawdziwą minimalistką, raczej staram się nią być. Dlaczego? Wiem, że bez większości przedmiotów wymienionych przez Lea mogłabym żyć, jednak wolę życie z nimi niż bez nich. Nie to jednak jest ważne, czy nią jestem, czy też nie.
Naistotniejsze dla mnie jest, że od tych paru lat, gdy zetknęłam się z koncepcją minimalizmu i zaczęłam upraszczać swoje życie, nieustannie, na co dzień, zadaję sobie takie właśnie pytania. O to, czy rzeczy obecne w moim otoczeniu są naprawdę potrzebne. O to, czy bez danego przedmiotu mogę się obejść. O to, czego naprawdę chcę i potrzebuję. O to, czy bez rzeczy X lub Y moje życie nie będzie jednak prostsze.
To ciągłe poddawanie w wątpliwość, pytanie siebie (i bliskich) o potrzeby, nauka odróżniania ich od zachcianek z jednej strony bywają męczące, wymagają wysiłku, a przede wszystkim szczerości wobec samego siebie. W pewnym sensie łatwiej było po prostu poddawać się impulsom, reklamom, trendom. Musisz to mieć, jesteś tego warta, zadbaj o siebie, wszyscy to mają, czemu Ty jeszcze nie masz? Takie sygnały płyną z każdej strony. Opieranie się im, zamknięcie na ten reklamowo-komercyjny szum przynajmniej na początku nie jest łatwe.
Jednak analizowanie zawartości szafy, półek z książkami, torebki, kuchennych szafek, lodówki, dysku komputera itp. (a także zawartości własnej głowy, że tak powiem) oraz świadome jej budowanie zamiast bezmyślnego dodawania kolejnych przypadkowych elementów prowadzi do poznania siebie. Pytam: czy to jest dla mnie dobre, czy naprawdę tego potrzebuję? Czy lubię tę rzecz, czy tylko jestem do niej przyzwyczajona? A jeśli nie lubię i nie potrzebuję tego, co mam, to w takim razie co chciałabym mieć w zamian? Co lepiej odpowiadałoby moim prawdziwym potrzebom?
Wspomniałam o szczerości. Bo bez niej nie zajdzie się daleko. Jeśli nie zaczniemy zaglądać w siebie i uczciwie odpowiadać na wspomniane pytania, nigdy nie wyjdziemy z zakrętego kręgu bezmyślnej konsumpcji. Zamiast własnego głosu będziemy słyszeć te głosy z zewnątrz, z reklam i kolorowych plakatów. Będziemy brać sztucznie wykreowane przez speców od marketingu „potrzeby” za nasze własne marzenia.
Te pytania w moim przypadku (i nie tylko moim) zaczęły się od szafy i książek, a potem przeszły na sposoby spędzania czasu, na jego racjonalne wykorzystanie. Na sposoby wydawania pieniędzy. Potem z kolei na cele życiowe, na pragnienia i wyobrażenia co do swojej przyszłości. Wreszcie w konsekwencji na tryb pracy.
Wszystkie zmiany, jakie zaszły w moim życiu w ostatnich latach, są skutkiem zadawania sobie takich właśnie pytań: czy tego potrzebuję? Czy mogę żyć bez... Nie muszę chyba przypominać, że dzięki tym zmianom czuję się spełnioną i zadowoloną z życia osobą.
Tak na koniec, wracając do listy Lea. Gdybym miała się zastanowić, czy mogę żyć bez wymienionych przez niego rzeczy:
- telewizję kablową mamy, wciąż jeszcze czasem oglądamy, lecz rozmawialiśmy już o tym, po zakończeniu abonamentu raczej nie odnowimy - telewizor zostanie, bo służy też do oglądania filmów i koncertów;
- smartfon/telefon komórkowy - wiem, że można żyć bez, pamiętam przecież czasy „przedkomórkowe”, lecz akurat z tego wynalazku nie mam zamiaru rezygnować, bo jak mało który inny przedmiot ułatwia życie;
- łącze internetowe - cóż, bez niego nie mogłabym pracować (i blogować byłoby trudniej). Zostaje;
- kanapa - całkiem zwykła, nie jest to żaden szpanerski „wypoczynek”, lubię na niej czytać, oglądać filmy, śpią na niej goście (rozkłada się). Też zostaje;
- więcej niż jedna para butów/ubrań - szafę znacznie zminimalizowałam, uprościłam i zracjonalizowałam, ale dalszych cięć nie będzie. Dobry wygląd jest dla mnie bardzo ważny;
- kuchenka mikrofalowa jeszcze jest, ale w przyszłym mieszkaniu/domu już nie będzie. Używam sporadycznie, nie lubię i uważam, że podgrzewanie w mikrofali jest niezdrowe i nienaturalne;
- samochód - nadal nie mamy. Nawet był plan zakupu, ale ponieważ nie jest niezbędny, plan nie został jeszcze zrealizowany;
- słodycze - kupnych w ogóle nie jadam (ze wszystkich słodyczy najbardziej lubię boczek, że zacytuję literaturę młodzieżową), czasem piekę coś razowego, na naturalnych składnikach;
- więcej niż kilka książek na raz - zrealizowane, wystarczy mi parę półek pozycji potrzebnych ze względów zawodowych, a resztę pożyczam, czytam za pomocą Kindle'a albo po przeczytaniu wypuszczam w świat;
- makijaż - znacznie uproszczony, ale lubię i nie mam zamiaru rezygnować. Ograniczyłam za to ilość mazideł i upiększaczy;
- włosy - miałam kiedyś fryzurę na jeża, ale etap takich eksperymentów mam za sobą. Nie zrezygnuję z włosów, Leo ;)
- pamiątki - wolę wspomnienia niż fizyczne pamiątki, ale zachowałam trochę przedmiotów, które są ładne, dostałam je od ważnych dla mnie osób, odziedziczyłam po przodkach, a są mi przydatne.
A Wy, bez czego możecie się obejść? A z czego możecie lub zamierzacie zrezygnować? Jak Wam idzie poznawanie swoich potrzeb?