Przejdź do głównej zawartości

Sztuka umiaru

Po „Sztukę umiaru” Dominique Loreau sięgnęłam niejako z obowiązku. Nieraz pisałam już o niechęci do diet, namawiałam do poznania swoich potrzeb i nauki umiarkowania, na przykład we wpisie Dieta? Nie, dziękuję. Wydawało mi się, że tyle już na ten temat przeczytałam (i przemyślałam), że ciężko będzie mnie zaskoczyć. Skoro jednak wielokrotnie namawiałam do przeczytania pierwszej przetłumaczonej na język polski książki tej Autorki, skoro opublikowałam tutaj tłumaczenie artykułu o praktycznym zastosowaniu jej zaleceń, wypadało, żebym przeczytała również tę kolejną pozycję.
I okazało się, że Pani Loreau udało się jednak nie tylko mnie zaskoczyć, ale i zachwycić. Podobnie jak „Sztukę prostoty” przeczytałam ją jednym tchem i niemal z wypiekami na policzkach. Czemu tak lektura aż tak mnie wciągnęła? Przede wszystkim dlatego, że w wielu miejscach miałam wrażenie, że czytam zapis własnych myśli i doświadczeń.

Autorka ma bardzo przejrzysty i precyzyjny sposób pisania, potrafi ująć sedno sprawy bez zbędnego słowotoku (w przeciwieństwie do piszącej te słowa...). Metodycznie prowadzi czytelnika przez swój świat, zarażając go entuzjazmem i przekonaniem, że prostota jest najkrótszą drogą do szczęścia. Jak i w pierwszej książce podaje wiele praktycznych i konkretnych rozwiązań. I oczywiście wielokrotnie odnosi się do japońskich zwyczajów i lekcji wyniesionych z kontaktów z tą kulturą. Trzeba zaznaczyć, że podejście D. Loreau do Japonii jest bardzo subiektywne, a obraz tego kraju mocno wyidealizowany, ale cóż, widać, że wynika z wielkiej miłości, zachwytu miejscem, w którym jest po prostu szczęśliwa. Kategoryczny ton - nadal irytujący, ale za to wiele bardzo trafnie dodanych cytatów, świetnie ilustrujących tekst, a niejednokrotnie budzących pragnienie sięgnięcia po cytowane pozycje.

Nie będę Wam tutaj streszczać całej książki, Ci, którzy mają lekturę za sobą, nie potrzebują streszczenia, a tym, którzy jeszcze nie czytali, nie chciałabym zepsuć przyjemności. Jeśli zastanawiasz się, czy sięgnąć po „Sztukę umiaru”, z pełnym przekonaniem namawiam jej przeczytania. W czasach porcji XXXL, śmieciowego jedzenia w biegu, przedkładania ilości nad jakość (często spotykam opinię, że dana restauracja jest dobra, bo porcje są duże!), a z drugiej strony wszechobecnej obsesji dietetycznej i cudownych kuracji odchudzających, taki spokojny głos rozsądku jest bardzo potrzebny. Nauczyć się „jeść z przyjemnością, a jednocześnie z umiarem” (cyt. z książki) wydaje się najlepszą metodą na przeciwstawienie się temu szaleństwu. 
Dominique Loreau podkreśla znaczenie przygotowywania posiłków w domu, jedzenia produktów sezonowych, regularnych godzin posiłków, dbania o urozmaicenie pożywienia. Namawia do celebrowania posiłków, ale przestrzega przed popadaniem w przesadę (wszak jedzenie to tylko paliwo, a nie religia...). To nie są żadne odkrycia na miarę epoki, raczej taka mądrość prababci, złote zasady, które przez stulecia przekazywane były z pokolenia na pokolenie (co nie znaczy, że wszyscy się do nich stosowali oraz jedli i pili z umiarem), a teraz popadają w zapomnienie. 

Odkryć znaczenie głodu i sytości, nauczyć się samoograniczania, zmniejszania porcji, delektowania małą ilością doskonałego pokarmu, dbać o oprawę posiłku, przyjazną i rodzinną atmosferę, mądrze planować jadłospis i zakupy... Brzmi prosto, ba!, wręcz banalnie, ale w praktyce dla wielu osób te z pozoru dziecinnie łatwe zadania mogą okazać się, przynajmniej na początku, niewyobrażalnie trudne. Wiem z własnego doświadczenia, że nauka umiaru wymaga czasu i cierpliwości. To proces na miesiące, a czasem na lata, w zależności od tego, jak nas wychowano, jakie wzorce wynieśliśmy z domu i od tego, jaki mamy charakter. 
W mojej Rodzinie wiele było wspaniałych i wielce utalentowanych osób, ale umiar od paru pokoleń niestety nie miał dobrej prasy (jak było wcześniej, nie wiadomo, ale można podejrzewać, że podobnie). Brak umiaru co najmniej kilku Przodków doprowadził do śmierci gwałtownej i bolesnej. Często nie wykorzystywano należycie talentów z racji tego właśnie nieumiarkowania. 

Dla mnie samej nauka umiaru była i jest życiowym wyzwaniem (przypomnę tylko, że przez sporą część życia zmagałam się z bulimią...). Najgorszą część tej drogi mam już za sobą, na „pasku stanu” wykonania zadania UMIAR NA CO DZIEŃ widać jakieś 90% ;-) Została mi końcówka. Od dawna nie balansuję między głodowaniem a objadaniem się, nie nadużywam czekolady... Potrafię zjeść tylko jeden kęs ciasta albo zrezygnować z niego, jeśli nie mam już miejsca w żołądku. Tylko jedną kostkę czekolady (a nie całą tabliczkę...). Jem powoli, sezonowo, proste dania przygotowane w domu. Nie sprawia mi już trudności zostawienie połowy dania na talerzu, bo „się nie mieści”.
Ale wciąż jeszcze trudno mi utrzymać prawidłową wagę. To nie są wielkie ani gwałtowne wahania, ale pokazują, że jeszcze trochę mam do zrobienia w tej dziedzinie. Był taki moment, gdy wydawało się, że całkowicie nad tym panuję. Jednak jestem niska, drobnej budowy. Każdy kilogram zaraz widać. Jeśli utrzymanie stałej wagi sprawia mi trudności, znaczy to, że jeszcze trzeba nad sobą popracować.

Gdybym sobie odpuściła, zostałabym etatowym grubaskiem, a biorąc pod uwagę obciążenia genetyczne, skończyłabym prędzej czy później na stole operacyjnym lub też przedwcześnie znalazłabym się „sześć stóp pod ziemią”. Wyjście jest jedno: umiar. Więcej się ruszać, jeść dobrze i smacznie, ale mało. I tylko to, co służy mojemu zdrowiu. Pamiętać, że w skali roku jeden nadprogramowy kęs dziennie oznacza trzysta pięćdziesiąt parę nadprogramowych kęsów...

Książka Dominique Loreau jest świetną inspiracją. Nie wszystkie Jej pomysły mi się podobają, ale „Sztuka umiaru” będzie (już jest) znakomitą pomocą w pokonaniu tego ostatniego odcinka mojej drogi do umiarkowania. Ostatnio często nie miałam czasu na wiele spraw, ale ta lektura przypomniała mi, co mam jeszcze do zrobienia.
Jak pisze Autorka we wstępie:
Nietzche mawiał, że wolność jest pragnieniem samoodpowiedzialności. Do każdego z nas należy zatem wydobycie na światło dzienne własnych słabości po to, by je pokonać, uświadomić sobie swoje lęki, by stawić im czoło. [...] To my jesteśmy panami i strażnikami naszego ciała i umysłu. Tylko my jesteśmy w stanie się o nie zatroszczyć i dobrze je poznać.[...] Dysponujemy możliwością przywrócenia naszemu ciału jego pierwotnej formy, jedzenia tylko tego, co jest dla nas dobre, powiedzenia sobie: „Mała ilość pokarmu mi wystarcza. To ciało, to życie - to ja”. 

Popularne posty z tego bloga

Ajka Minimalistka - kolejny rozdział

Zgodnie z zapowiedzią rozpoczynam kolejny rozdział. Prosty blog - czyli to miejsce, niestety nie odpowiada już moim potrzebom. To znaczy nie odpowiada mi ta platforma, na której go piszę, blogspot. Jej niedostosowanie do moich obecnych wymagań nie tłumaczy oczywiście rzadkiej publikacji tekstów w ostatnich latach, ale prawdą jest, że na pewno nie pomagało w pisaniu. Nie ma co jednak szukać wymówek czy wytłumaczeń.  Prosty blog pozostaje tutaj, nie znika. Wiem, że są wśród Was osoby, które wciąż lubią wracać do starych wpisów. Jednak od teraz nowe treści będę publikować w nowym miejscu, do którego serdecznie Was zapraszam. Moje nowe blogowe gospodarstwo nazywa się Ajka Minimalistka i znajdziecie go pod tym adresem . Będą się tam pojawiać nie tylko wpisy, ale również w osobnej zakładce można znaleźć wszystkie odcinki podcastu, który nagrywam od kilku miesięcy.  Zapraszam, do poczytania, posłuchania i zobaczenia! 

Memento vivere

Gdy w ostatnim wpisie dzieliłam się z Wami radością życia, w komentarzach słusznie zauważyliście, że takie podejście nie dla każdego jest oczywiste, proste, naturalne, wrodzone. Niektórzy muszą się go nauczyć czy też wyćwiczyć.  Czy można nauczyć się cieszyć z faktu, że oto widzimy narodziny nowego dnia, że dane nam jest przeżyć kolejną dobę? Sposobów na to jest wiele, myślę, że taka radość może przyjść na co najmniej dwa.  Pierwszy, dość brutalny i gwałtowny: przez doświadczenie własnej lub cudzej poważnej choroby, wypadku, otarcie się o śmierć lub utratę kogoś ważnego, bliskiego, kochanego, zachodzi proces uświadamiania sobie własnej śmiertelności, kruchości życia, jego ulotności, nieuchronności śmierci. Drugi: gdy ten sam proces następuje powoli, pod wpływem doświadczenia życiowego, upływu czasu, obserwacji świata i własnej refleksji.

Uniform minimalistki

Temat osobistego uniformu obracam w głowie już od kilku lat, co najmniej. Jednak jeszcze do niedawna nie czułam się gotowa na to, by ostatecznie zdefiniować go dla siebie. Owszem, wiedziałam, że ciągnie mnie w tym kierunku i że coraz bardziej zbliżam się do wprowadzenia go w życie na co dzień. Jednak jeśli obserwowaliście, być może, moje materiały o kolorowej szafie minimalistki na YouTube , w cyklu, w ramach którego zaprezentowałam całą swoją kapsułową garderobę na wszystkie pory roku, mogliście zauważyć, że wprawdzie mój styl i zestawy ubraniowe były już dość wyraziste i powtarzalne, trudno było by nazwać je uniformem.  Tak jednak się złożyło, że w międzyczasie zmieniłam tryb życia poprzez powrót do oprowadzania po Krakowie (już nie tylko po Wawelu, jak było parę lat temu), więc o wiele częściej wychodzę pracować poza dom. Oczywiście wymusiło to dostosowanie zawartości szafy i pewne jej uzupełnienia. A jednocześnie kilka ubrań z niej wywędrowało. Z powodu zużycia, ale też zmian