Komentując ostatni wpis o oswajaniu się z ciałem, Tofalaria celnie zapytała: Zastanawiam się, skąd bierze się tak duża koncentracja na ciele, która prowadzi do kompleksów. Bo przecież jeśli robi się różne rzeczy, ma wypełniony czas, to nie ma miejsca na kompleksy. Wydaje mi się (może się mylę?), że osoby bardzo aktywne w życiu, angażujące się w różne rzeczy nie mają czasu na nadmierne koncentrowanie się na sobie, a znajdując akceptację swoich działań przekładają to na akceptację swojej osoby (np. "świetnie to zrobiłaś!", "naprawdę robisz coś takiego? mogę następnym razem pójść z tobą?").
Pytanie słuszne, chociaż diagnoza moim zdaniem trafna jedynie częściowo. Nie zawsze wysoka aktywność wiąże się z pozytywnym odbiorem działań, nie zawsze przekłada się na sukcesy. Czasem im więcej sukcesów, tym bardziej negatywne reakcje otoczenia.
Tak, to prawda, że osoby „bardzo aktywne w życiu, angażujące się w różne rzeczy, nie mają czasu na nadmierne koncentrowanie się na sobie, a znajdując akceptację swoich działań, przekładają to na akceptację swojej osoby”. Doświadczyłam tego na etapie leczenia się z kompleksów, ale na początku nie zrodziły się one z braku zajęć, lecz z powodu niewłaściwego podejścia do życia i otoczenia.
Kompleksy (nie tylko związane z ciałem) zwykle rodzą się na etapie dorastania. I ewentualnie z wiekiem zanikają lub pogłębiają się. Myślę, że skłonność do porównywania się z innymi oraz negatywnej oceny wynika po części z cech osobowości, charakteru, ale w znacznej części jest kształtowana przez otoczenie na etapie dzieciństwa i dorastania. Niektóre osoby nigdy nie przejmują się zdaniem innych na swój temat, nie zabiegają o ich akceptację, a niesłuszną ich zdaniem krytykę odrzucają od razu. Inni natomiast zapamiętują i głęboko przeżywają każde negatywne spostrzeżenie na swój temat, a co gorsza, zaczynają w nie wierzyć. Albo z góry zakładają, że są całkowicie beznadziejni, słabi, głupi, brzydcy, nic im się nigdy nie uda, nic dobrego nie spotka... I każde wydarzenie traktują jak potwierdzenie tej teorii.
Zapewne każda zakompleksiona osoba ma nieco inną historię. Historia moich kompleksów nie jest jakoś szczególnie wyjątkowa. Opowiem ją w bardzo ogólnym zarysie, bo nie warto się nad tym zbyt długo zastanawiać.
Myślę, że główną przyczyną mojego zakompleksienia była wrażliwość, a może nawet przewrażliwienie na swoim punkcie. Na pewno brak dystansu do siebie, ale też do zdania innych. Zbytnie szukanie akceptacji otoczenia. Nieśmiałość, brak pewności siebie, niska samoocena. Z jednej strony inność i pragnienie wyróżnienia się, z drugiej strony staranie wtopienia się w otoczenie. Stawianie sobie bardzo wysokich wymagań, brak przyzwolenia na porażkę.
Jako nastolatka, a potem młoda kobieta, byłam osobą aktywną i wiecznie zajętą - nauką, czytaniem, potem także intensywnym życiem towarzyskim. Sukcesy w nauce, stypendium naukowe, wyjazdy zagraniczne - to wszystko podbudowywało moją pewność siebie w sferze intelektualnej, ale w pozostałych obszarach nadal byłam zakompleksioną i wystraszoną myszką.
Niestety tak to już jest, że kobietom o niskiej samoocenie zdarza się przyciągać do siebie mężczyzn, którzy nieświadomie (a czasem może i świadomie) wykorzystują tę słabość, by podbudować własne ego. I tak też było w moim przypadku. Żaden z tych panów nie krytykował nigdy moich możliwości intelektualnych (bo ich byłam jednak pewna), ale za to niejednokrotnie deprecjonowali mój wygląd, figurę, sposób uczesania, ubierania, malowania się. Moją kobiecość. A ja, zamiast powiedzieć: SPADAJ, skoro mnie nie akceptujesz, to czemu się tak umartwiasz i jesteś ze mną?!, godziłam się na to. Płakałam, zaciskałam zęby, rozpaczliwie próbowałam dopasować do ideału.
Teraz wiem, że te związki nie „przytrafiły mi się” przez przypadek, ale że sama byłam ich przyczyną. Nieświadomie unikałam mężczyn, którzy mogliby pomóc mi zbudować poczucie własnej wartości.
Wystarczyło kilka toksycznych związków jeden po drugim, sporo bólu, mnóstwo złych słów, parę przykrych wydarzeń. Zamiast wyrastać z nastoletnich kompleksów, obrastałam w nie coraz bardziej. One też już dorosły...
W międzyczasie również w wyniku problemów z akceptacją siebie wpędziłam się w bulimię, która towarzyszyła mi jeszcze przez dobrych parę lat. O bulimii napiszę kiedyś na pewno osobny wpis, bo to ważny dla mnie temat, a wiem, że jest to jeszcze sprawa traktowana jako pewne tabu, mało kto przyznaje się otwarcie do tego zaburzenia.
Problemy osobiste, bulimia, bezrobocie, potem praca nieregularna i nie do końca satysfakcjonująca...
Mamy jednak happy end. Z czasem zaczęłam wyciągać wnioski ze swoich błędów, unikać toksycznych osób (kobiety też potrafią nieźle przyłożyć), niewłaściwych związków i znajomości. Miałam oparcie w Rodzicach i Przyjaciołach, ale muszę stwierdzić, że jeśli chodzi o budowanie poczucia własnej wartości, akceptacji i leczenie się z kompleksów, podstawową sprawą jest praca nad tym, co siedzi nam w głowie.
Kompleksy rzecz ludzka. Do pewnego etapu życia niemal normalna i zapewne w dzisiejszych warunkach prawie nieunikniona. Nie ma co się ich wstydzić, ale trzeba pracować nad ich wykorzenieniem. Przesadnie pielęgnowane są straszliwymi hamulcowymi na drodze do rozwoju i szczęścia. Nie szukajcie ich źródła na zewnątrz, lecz w swoich głowach. To nie inni wpędzają nas w kompleksy, to my sami budujemy sobie to więzienie.
Leczenie się z kompleksów to pozbywanie się negatywnych myśli, uprzedzeń, przemyślenie błędów i skupienie na tym, co się nam udało. Wsparcie z zewnątrz (czy to bliskich, czy terapeuty), może bardzo pomóc, ale główną część zadania domowego trzeba odrobić samodzielnie. Przestać szukać akceptacji u innych, za to postarać się znaleźć ją w sobie. Poznać siebie, swoją siłę, zalety, mocne strony. Powiedzieć sobie: może nie jestem idealna, ale fajna ze mnie kobitka. Mam jakieś tam wady, ale przecież nie będę się z nimi obnosić... Komuś nie podoba się kształt czy rozmiar mojego tyłka? Phi, niech nie patrzy ;-) Ważne, że mi się podoba!
Trzeba też nauczyć się przyjmowania pochwał i konstruktywnej krytyki. Jedno i drugie bywa pożyteczne i mile widziane, jednak należy podchodzić do nich z odpowiednim dystansem, nie zawsze autor ma rację, nie zawsze się myli.
Na zakończenie jeszcze jedno: moim zdaniem warto zrozumieć przyczyny swoich kompleksów i braku pewności siebie. Potem nie należy ich jednak zbytnio rozpamiętywać. Nie ma co szukać winnych, nie trzeba też obwiniać siebie. Oczywiście, dom, wychowanie, zaszłości rodzinne, rodzice, szkoła, rówieśnicy, partnerzy życiowi (i długo by jeszcze wymieniać) mogą działać w taki czy inny sposób na nasze poczucie wartości. Mogą je obniżać lub budować. Szkoda jednak czasu i sił na drobiazgowe analizowanie tego. Tym bardziej nie należy pielęgnować w sobie poczucia krzywdy, bo w ten sposób marnuje się energię i zatruwa myśli.
Nie czuję żalu (już nie czuję, ale czułam) do wszystkich tych osób, które niegdyś podkopywały na różne sposoby moje poczucie własnej wartości. Niektóre czyniły to z rozmysłem, inne nieświadomie, a czasem wręcz w dobrej wierze. Teraz nie ma to już znaczenia. Było, minęło.
Żyję, oddycham, jestem szczęśliwa. Akceptuję swoją przeszłość, bo jest częścią mnie. Lubię siebie. Wrażliwość, która kiedyś wydawała się przekleństwem, okazuje się cennym darem. Pozorne wady mogą być zaletami, jeśli umiem je wykorzystać. Natomiast te wady, które sama sobie wymyśliłam, nie zasługują na najmniejszą nawet uwagę. Bo nie istnieją. Trzeba to tylko dostrzec.