W styczniu zeszłego roku podjęłam ważną decyzję - postanowiłam zrezygnować z pracy na etacie i spróbować swoich sił jako wolny strzelec. Gdy wtedy informowałam Was o tych planach, byłam dobrej myśli co do powodzenia tego przedsięwzięcia, lecz oczywiście miałam też pewne obawy. Obiecywałam również, że po pewnym czasie opowiem o tym, jak toczy się moje życie za zakrętem. Od momentu złożenia wypowiedzenia minął już ponad rok, czas więc na podsumowanie.
Pracę na własny rachunek zaczęłam z końcem kwietnia ubiegłego roku, tuż po Wielkanocy. Z rozmysłem wybrałam taki termin, ponieważ chciałam wrócić do oprowadzania turystów po Krakowie, a sezon turystyczny rusza mniej więcej o tej porze roku, może ciut wcześniej. Oprócz tego jeszcze w okresie wypowiedzenia zaczęłam pracę nad sporym tłumaczeniem.
Gdy po raz ostatni wyszłam z biura, nie miałam czasu na świętowanie początku nowego etapu życia, gdyż trzeba było zakasać rękawy i zabrać się ostro do pracy. Goniły mnie terminy oddania kolejnych partii tłumaczeń, jednocześnie musiałam doszkolić się jako przewodnik, by móc oprowadzać także po nowo otwartych muzeach. Biegałam więc na szkolenia, uczyłam się do egzaminów, oprowadzałam, tłumaczyłam... i czułam się jak na rozpędzonej górskiej kolejce. Mąż pytał ironicznie: „Podobno zostałaś freelancerem, żeby mieć więcej czasu?”.
Rzeczywiście, w tych pierwszych miesiącach czasu wolnego nie miałam niemal wcale. Jednak nawet przez chwilę nie żałowałam podjętej decyzji, czułam się z nią fantastycznie. Wiedziałam, że ten gorący okres prędzej czy później minie, przyjdzie wyciszenie, a rytm pracy ustabilizuje się.
Tak też się stało. Szaleństwo trwało do połowy września, potem wyjechaliśmy na wakacje, a po powrocie życie nabrało o wiele spokojniejszego tempa. Wypracowałam sobie nowy rytm dnia, dostosowałam zwyczaje do nowej sytuacji. I wreszcie mogłam zacząć czerpać z niej korzyści. Cieszyć się większą ilością czasu i swobodą.
Ludzie wciąż pytają mnie, z lękiem w oczach: „No i jak? Zadowolona jesteś? Nie żałujesz?”.
Jestem bardzo zadowolona. Nie żałuję :) Każdego dnia chwalę sobie swój nowy status.
Czy mogę polecić pracę na własny rachunek każdemu?
Zdecydowanie nie. To nie jest rozwiązanie dla każdego. Istnieje wiele uwarunkowań. Zawód, kwalifikacje, doświadczenie, sytuacja na rynku. Okoliczności życiowe, zobowiązania rodzinne - czasem najważniejsze są regularne dochody i stabilne zatrudnienie. Kwestie charakterologiczne wreszcie. Ja mam dość niezależny charakter, a jednocześnie potrafię w razie potrzeby narzucić sobie pewien reżim. Nie potrzebuję zewnętrznych ram ani nadzoru, by sprawnie i wydajnie pracować. Potrafię sama od siebie sporo wymagać. Jestem sobie surową szefową, ale umiem też docenić pracownika :)
Z perspektywy czasu z przekonaniem stwierdzam, że dokonałam świetnego wyboru. Na tym etapie rozwoju zawodowego i psychicznego było to znakomite wyjście. Zyskałam niezależność i mam więcej czasu na rozwijanie pasji i realizację marzeń. A poza tym mnóstwo satysfakcji z pracy, mówiąc trywialnie, mam wielką radochę z tego, co robię. Bardzo cenię sobie również możliwość dobierania zleceń do własnych upodobań, zainteresowań i zdolności. Przede wszystkim zaś, swobodę zarządzania czasem.
Bardziej szczegółowo o praktycznych aspektach pracy na własny rachunek opowiem w kolejnym wpisie.
Pracę na własny rachunek zaczęłam z końcem kwietnia ubiegłego roku, tuż po Wielkanocy. Z rozmysłem wybrałam taki termin, ponieważ chciałam wrócić do oprowadzania turystów po Krakowie, a sezon turystyczny rusza mniej więcej o tej porze roku, może ciut wcześniej. Oprócz tego jeszcze w okresie wypowiedzenia zaczęłam pracę nad sporym tłumaczeniem.
Gdy po raz ostatni wyszłam z biura, nie miałam czasu na świętowanie początku nowego etapu życia, gdyż trzeba było zakasać rękawy i zabrać się ostro do pracy. Goniły mnie terminy oddania kolejnych partii tłumaczeń, jednocześnie musiałam doszkolić się jako przewodnik, by móc oprowadzać także po nowo otwartych muzeach. Biegałam więc na szkolenia, uczyłam się do egzaminów, oprowadzałam, tłumaczyłam... i czułam się jak na rozpędzonej górskiej kolejce. Mąż pytał ironicznie: „Podobno zostałaś freelancerem, żeby mieć więcej czasu?”.
Rzeczywiście, w tych pierwszych miesiącach czasu wolnego nie miałam niemal wcale. Jednak nawet przez chwilę nie żałowałam podjętej decyzji, czułam się z nią fantastycznie. Wiedziałam, że ten gorący okres prędzej czy później minie, przyjdzie wyciszenie, a rytm pracy ustabilizuje się.
Tak też się stało. Szaleństwo trwało do połowy września, potem wyjechaliśmy na wakacje, a po powrocie życie nabrało o wiele spokojniejszego tempa. Wypracowałam sobie nowy rytm dnia, dostosowałam zwyczaje do nowej sytuacji. I wreszcie mogłam zacząć czerpać z niej korzyści. Cieszyć się większą ilością czasu i swobodą.
Ludzie wciąż pytają mnie, z lękiem w oczach: „No i jak? Zadowolona jesteś? Nie żałujesz?”.
Jestem bardzo zadowolona. Nie żałuję :) Każdego dnia chwalę sobie swój nowy status.
Czy mogę polecić pracę na własny rachunek każdemu?
Zdecydowanie nie. To nie jest rozwiązanie dla każdego. Istnieje wiele uwarunkowań. Zawód, kwalifikacje, doświadczenie, sytuacja na rynku. Okoliczności życiowe, zobowiązania rodzinne - czasem najważniejsze są regularne dochody i stabilne zatrudnienie. Kwestie charakterologiczne wreszcie. Ja mam dość niezależny charakter, a jednocześnie potrafię w razie potrzeby narzucić sobie pewien reżim. Nie potrzebuję zewnętrznych ram ani nadzoru, by sprawnie i wydajnie pracować. Potrafię sama od siebie sporo wymagać. Jestem sobie surową szefową, ale umiem też docenić pracownika :)
Z perspektywy czasu z przekonaniem stwierdzam, że dokonałam świetnego wyboru. Na tym etapie rozwoju zawodowego i psychicznego było to znakomite wyjście. Zyskałam niezależność i mam więcej czasu na rozwijanie pasji i realizację marzeń. A poza tym mnóstwo satysfakcji z pracy, mówiąc trywialnie, mam wielką radochę z tego, co robię. Bardzo cenię sobie również możliwość dobierania zleceń do własnych upodobań, zainteresowań i zdolności. Przede wszystkim zaś, swobodę zarządzania czasem.
Bardziej szczegółowo o praktycznych aspektach pracy na własny rachunek opowiem w kolejnym wpisie.