W ciągu minionych dwóch tygodni odbyłam wiele rozmów na temat minimalizmu: na czym polega, jakie ma cele, co dla mnie oznacza, jak wygląda w praktyce. Część tych rozmów była wynikiem krótkiego wystąpienia w telewizji śniadaniowej, kilka odbyło się w ramach przygotowań do różnych wydarzeń medialnych, które być może dojdą do skutku w najbliższym czasie lub też nie.
Przy okazji wspomnianej wizyty w TV miałam też okazję poznać osobiście dwóch minimalistów z krwi i kości, którzy do tej pory byli dla mnie bytami internetowymi (Orest Tabaka i Arek Recław).
Wszystkie te spotkania, rozmowy, dywagacje zmusiły mnie do przyjrzenia się z bliska sobie, jako osobie, która często w przeszłości określała się jako „minimalistkę” (przypomnę, że Prosty blog początkowo tak właśnie się nazywał). Czy faktycznie nią jestem? Czym (i czy) różnię się od ludzi, którym minimaliści wydają się dewotyczną sektą wyrzucającą telewizory z domów ;-)?
Stali Czytelnicy wiedzą, że nie raz zadawałam sobie podobne pytania, niejednokrotnie pisałam też, że minimalistką raczej staram się być, niż nią jestem. Czy to się zmieniło?
Gdy porównuję się z takimi osobami jak Orest czy Arek, stwierdzam, że do minimalizmu w ich wydaniu mi bardzo daleko.
Gdy ktoś pyta mnie, jak wygląda moje mieszkanie, odpowiadam: całkiem zwyczajnie. Nie jest puste ani nie przypomina japońskiego wnętrza z bambusowymi matami. Mam trochę mebli, książek, ubrań, kosmetyków, biżuterii, płyt z muzyką i filmami. O zgrozo, telewizor (zresztą dość spory)!!! Ściany są obwieszone zdjęciami i obrazami autorstwa Dziadka i mojej Sister, na półkach stoi parę drewnianych ozdób w ludowym stylu. Nie wiem, ile mam rzeczy, ale na pewno więcej niż sto. Ktoś patrzący z zewnątrz nie zobaczyłby jakiejś szczególnej ascezy, lecz raczej przeciętny stan posiadania. Zapewne są osoby, które nigdy nie słyszały o jakimś tam minimalizmie, a mają o wiele mniej przedmiotów i nie czują nawet potrzeby, by posiadać więcej.
A jednak gdy porównuję tę sytuację z tym, co było parę lat temu, widzę olbrzymie zmiany. W międzyczasie nie tylko pozbyłam się niewyobrażalnej liczby różnego rodzaju przedmiotów, lecz także całkowicie zmieniłam swoje nawyki oraz nastawienie do rzeczy, zakupów, posiadania jako takiego. Nie, na pewno NIE STAŁAM SIĘ MINIMALISTKĄ, ale nauczyłam się UMIARU. Pod każdym względem.
Pozbyłam się potrzeby chomikowania, gromadzenia wielkich zapasów, zabezpieczania się na wszelki wypadek. Umiem realnie oceniać swoje potrzeby i dostosowywać do nich stan posiadania. Cenię sobie odzyskaną w wyniku wielkiego wymiatania przestrzeń i zagospodarowuję ją ze szczególną ostrożnością, bo łatwo jakiś przedmiot wpuścić do swojego życia, ale pozbywanie się niepotrzebnego balastu wymaga wiele czasu, wysiłku i uwagi.
Za opróżnianiem fizycznej przestrzeni poszły też innego rodzaju porządki, nazwijmy je symbolicznie sprzątaniem w głowie. Proszono mnie kiedyś o wpis na temat zmian, jakie zachodzą w psychice pod wpływem minimalizmu, na pewno warto będzie się przyjrzeć temu w jednym z najbliższych wpisów. Przecież nie tylko w szafie mam luźniej... Zmieniłam tryb pracy, mam więcej wolnego czasu, pozbyłam się różnych niewygodnych i niepotrzebnych zobowiązań, spędzam więcej czasu z rodziną.
Osoby, które pytają mnie jak się żyje, mając mniej niż 100 rzeczy?, są bardzo zdziwione, gdy odpowiadam, że nie mam pojęcia. Są jeszcze bardziej zdziwione, gdy podkreślam, że moje mieszkanie nie różni się bardzo od przeciętnego. A najbardziej dziwi je fakt, że za moim „minimalizmem” nie kryje się żadna ideologia, nie ma w nim sekciarstwa ani dogmatów.
O co więc w tym chodzi? Jak trafnie stwierdziła mama mojego kolegi, gdy pokazał jej materiał z DDTVN: rozsądna dziewczyna, pozbyła się nadmiaru rzeczy, a teraz uważa, żeby jej znowu nie narosło. I nie dorabia do tego ideologii.
Tak właśnie jest w moim przypadku, nie tylko w moim zresztą. Znane mi osoby, które w taki czy inny sposób zainteresowały się minimalizmem, najczęściej kierują się względami praktycznymi. Owszem, wprowadzane zmiany często dotyczą również psychiki, emocji, relacji, szeroko pojętej duchowości, ale ogółem rzecz w tym, by żyło się łatwiej, lepiej, bardziej świadomie, a przede wszystkim by być szczęśliwszym człowiekiem. Do tego właśnie dążą MINIMALIŚCI, zarówno ci, którzy się nimi czują, jak i ci, którzy dopiero w tym kierunku podążają. To nie jest żadna filozofia, ideologia, sekta. Raczej styl życia. Jedna z możliwych dróg, chociaż na pewno nie jedynie słuszna ;-)
Jeśli wydaje Ci się, że minimalizm nie może przynieść Ci korzyści, bo jest zbyt radykalny, jeśli nie wyobrażasz sobie, że Twój majątek miałby zmieścić się do jednej walizki, jeśli po prostu lubisz ładne przedmioty i dobrze się czujesz w ich otoczeniu... nie obawiaj się.
Minimalizm wcale nie musi prowadzić do stanu całkowitego nieposiadania. Może być impulsem do zmian, źródłem inspiracji, zestawem narzędzi, które ułatwiają życie.
Moim zdaniem każdy może z tego podejścia zaczerpnąć coś dla siebie, może jedynie inspirację do nieco głębszych porządków, a może nawet i więcej. Jedni, jak Orest Tabaka, chcą mieć mało, by móc przebywać wśród ludzi lub realizować marzenia o dalekich podróżach, innym, jak Tofalarii czy mi, z biegiem lat nagromadziło się zbyt wiele rzeczy, pozbywają się ich więc, bo wiedzą, że dobra materialne nie mają ze (...) szczęściem i wolnością nic wspólnego! (cyt. z Tofalarii).
Ostatnie doświadczenia i rozmowy przekonały mnie, że temat ten może być ciekawy dla wielu osób. W moim mikroświecie był obecny od dobrych paru lat, wydawało mi się więc, że wszystko już zostało o nim powiedziane. Na blogu pojawiał się też coraz rzadziej, uciekałam od słowa minimalizm (no bo ileż można?), tymczasem chyba jednak trzeba będzie do niego powrócić, chociażby po to, by podsumować różne aspekty wprowadzonych zmian. Ten wzrost zainteresowania tematyką upraszczania dodał mi nowej energii, by dalej opowiadać o swoich doświadczeniach, teraz z perspektywy czasu, prób i błędów, może rzadziej z użyciem słowa na M, częściej w kontekście prosto i wygodnie. Kiełkuje mi w głowie jeszcze pewien pomysł (a nawet dwa). Ale o tym innym razem....
Przy okazji wspomnianej wizyty w TV miałam też okazję poznać osobiście dwóch minimalistów z krwi i kości, którzy do tej pory byli dla mnie bytami internetowymi (Orest Tabaka i Arek Recław).
Wszystkie te spotkania, rozmowy, dywagacje zmusiły mnie do przyjrzenia się z bliska sobie, jako osobie, która często w przeszłości określała się jako „minimalistkę” (przypomnę, że Prosty blog początkowo tak właśnie się nazywał). Czy faktycznie nią jestem? Czym (i czy) różnię się od ludzi, którym minimaliści wydają się dewotyczną sektą wyrzucającą telewizory z domów ;-)?
Stali Czytelnicy wiedzą, że nie raz zadawałam sobie podobne pytania, niejednokrotnie pisałam też, że minimalistką raczej staram się być, niż nią jestem. Czy to się zmieniło?
Gdy porównuję się z takimi osobami jak Orest czy Arek, stwierdzam, że do minimalizmu w ich wydaniu mi bardzo daleko.
Gdy ktoś pyta mnie, jak wygląda moje mieszkanie, odpowiadam: całkiem zwyczajnie. Nie jest puste ani nie przypomina japońskiego wnętrza z bambusowymi matami. Mam trochę mebli, książek, ubrań, kosmetyków, biżuterii, płyt z muzyką i filmami. O zgrozo, telewizor (zresztą dość spory)!!! Ściany są obwieszone zdjęciami i obrazami autorstwa Dziadka i mojej Sister, na półkach stoi parę drewnianych ozdób w ludowym stylu. Nie wiem, ile mam rzeczy, ale na pewno więcej niż sto. Ktoś patrzący z zewnątrz nie zobaczyłby jakiejś szczególnej ascezy, lecz raczej przeciętny stan posiadania. Zapewne są osoby, które nigdy nie słyszały o jakimś tam minimalizmie, a mają o wiele mniej przedmiotów i nie czują nawet potrzeby, by posiadać więcej.
A jednak gdy porównuję tę sytuację z tym, co było parę lat temu, widzę olbrzymie zmiany. W międzyczasie nie tylko pozbyłam się niewyobrażalnej liczby różnego rodzaju przedmiotów, lecz także całkowicie zmieniłam swoje nawyki oraz nastawienie do rzeczy, zakupów, posiadania jako takiego. Nie, na pewno NIE STAŁAM SIĘ MINIMALISTKĄ, ale nauczyłam się UMIARU. Pod każdym względem.
Pozbyłam się potrzeby chomikowania, gromadzenia wielkich zapasów, zabezpieczania się na wszelki wypadek. Umiem realnie oceniać swoje potrzeby i dostosowywać do nich stan posiadania. Cenię sobie odzyskaną w wyniku wielkiego wymiatania przestrzeń i zagospodarowuję ją ze szczególną ostrożnością, bo łatwo jakiś przedmiot wpuścić do swojego życia, ale pozbywanie się niepotrzebnego balastu wymaga wiele czasu, wysiłku i uwagi.
Za opróżnianiem fizycznej przestrzeni poszły też innego rodzaju porządki, nazwijmy je symbolicznie sprzątaniem w głowie. Proszono mnie kiedyś o wpis na temat zmian, jakie zachodzą w psychice pod wpływem minimalizmu, na pewno warto będzie się przyjrzeć temu w jednym z najbliższych wpisów. Przecież nie tylko w szafie mam luźniej... Zmieniłam tryb pracy, mam więcej wolnego czasu, pozbyłam się różnych niewygodnych i niepotrzebnych zobowiązań, spędzam więcej czasu z rodziną.
Osoby, które pytają mnie jak się żyje, mając mniej niż 100 rzeczy?, są bardzo zdziwione, gdy odpowiadam, że nie mam pojęcia. Są jeszcze bardziej zdziwione, gdy podkreślam, że moje mieszkanie nie różni się bardzo od przeciętnego. A najbardziej dziwi je fakt, że za moim „minimalizmem” nie kryje się żadna ideologia, nie ma w nim sekciarstwa ani dogmatów.
O co więc w tym chodzi? Jak trafnie stwierdziła mama mojego kolegi, gdy pokazał jej materiał z DDTVN: rozsądna dziewczyna, pozbyła się nadmiaru rzeczy, a teraz uważa, żeby jej znowu nie narosło. I nie dorabia do tego ideologii.
Tak właśnie jest w moim przypadku, nie tylko w moim zresztą. Znane mi osoby, które w taki czy inny sposób zainteresowały się minimalizmem, najczęściej kierują się względami praktycznymi. Owszem, wprowadzane zmiany często dotyczą również psychiki, emocji, relacji, szeroko pojętej duchowości, ale ogółem rzecz w tym, by żyło się łatwiej, lepiej, bardziej świadomie, a przede wszystkim by być szczęśliwszym człowiekiem. Do tego właśnie dążą MINIMALIŚCI, zarówno ci, którzy się nimi czują, jak i ci, którzy dopiero w tym kierunku podążają. To nie jest żadna filozofia, ideologia, sekta. Raczej styl życia. Jedna z możliwych dróg, chociaż na pewno nie jedynie słuszna ;-)
Jeśli wydaje Ci się, że minimalizm nie może przynieść Ci korzyści, bo jest zbyt radykalny, jeśli nie wyobrażasz sobie, że Twój majątek miałby zmieścić się do jednej walizki, jeśli po prostu lubisz ładne przedmioty i dobrze się czujesz w ich otoczeniu... nie obawiaj się.
Minimalizm wcale nie musi prowadzić do stanu całkowitego nieposiadania. Może być impulsem do zmian, źródłem inspiracji, zestawem narzędzi, które ułatwiają życie.
Moim zdaniem każdy może z tego podejścia zaczerpnąć coś dla siebie, może jedynie inspirację do nieco głębszych porządków, a może nawet i więcej. Jedni, jak Orest Tabaka, chcą mieć mało, by móc przebywać wśród ludzi lub realizować marzenia o dalekich podróżach, innym, jak Tofalarii czy mi, z biegiem lat nagromadziło się zbyt wiele rzeczy, pozbywają się ich więc, bo wiedzą, że dobra materialne nie mają ze (...) szczęściem i wolnością nic wspólnego! (cyt. z Tofalarii).
Ostatnie doświadczenia i rozmowy przekonały mnie, że temat ten może być ciekawy dla wielu osób. W moim mikroświecie był obecny od dobrych paru lat, wydawało mi się więc, że wszystko już zostało o nim powiedziane. Na blogu pojawiał się też coraz rzadziej, uciekałam od słowa minimalizm (no bo ileż można?), tymczasem chyba jednak trzeba będzie do niego powrócić, chociażby po to, by podsumować różne aspekty wprowadzonych zmian. Ten wzrost zainteresowania tematyką upraszczania dodał mi nowej energii, by dalej opowiadać o swoich doświadczeniach, teraz z perspektywy czasu, prób i błędów, może rzadziej z użyciem słowa na M, częściej w kontekście prosto i wygodnie. Kiełkuje mi w głowie jeszcze pewien pomysł (a nawet dwa). Ale o tym innym razem....