Na chorzowskim spotkaniu pod drzewem Orest Tabaka powiedział coś, co mocno zapadło mi w pamięć. Że specjalnie stara się, by jego mieszkanie nie było zbyt ładnym i przytulnym miejscem, bo dzięki temu nie ma zbytniej ochoty w nim przebywać. Lubi być aktywny, wśród ludzi, a zbyt wygodny dom mógłby go prowokować do spędzania w nim większej ilości czasu.
Zaskoczyło mnie to, przyznaję. Taki sposób myślenia. Całkowicie odmienny od mojego. Do Oresta takie podejście pasuje idealnie, jest młodym, przebojowym, nieco szalonym i uroczym człowiekiem. Jemu z tym dobrze, a nawet fantastycznie. Nie widzi powodu, by szczególnie dbać o miejsce, w którym nie ma zamiaru przebywać więcej niżby chciał. Nie ma takiej potrzeby. Tak samo, jak nie ma potrzeby posiadania więcej niż jednej czy dwóch par butów i zaledwie kilku koszulek.
Gdy patrzę na takie osoby jak Orest czy Arek Recław, uświadamiam sobie, jak bardzo pod tym względem się różnimy. Podziwiam ich. Wiem, że dopasowali swój stan posiadania do stylu życia, ale czuję, że jednak jestem z innej bajki. Moje potrzeby są inne. Jak pisał kiedyś Konrad u siebie, recenzując Sztukę prostoty, istnieją różne odmiany minimalizmu: skrajny, umiarkowany, luksusowy. Mnie zdecydowanie bliżej do wydania umiarkowanego niż skrajnego. Być może ktoś nawet mógłby powiedzieć, że lubię luksus, bo na każdym kroku poszukuję piękna. Dlatego właśnie wielkie wrażenie zrobiły na mnie książki pani Dominique Loreau, która często podkreśla znaczenie estetyki i jakości w codziennym otoczeniu.
Dla mnie piękno jest potrzebą. Głęboką i ważną. Na każdym kroku, w każdym aspekcie życia. W związku z tą potrzebą nie rezygnuję z wielu przedmiotów i czynności, które ktoś mógłby uznać za zbędne.
Dbałość o wygląd powoduje, że nie rezygnuję z makijażu i biżuterii, nie ograniczam drastycznie ilości ubrań i obuwia. Uważam za ważne dostosowanie stroju i obuwia do okoliczności, okazji, pory dnia. A to wymaga posiadania więcej niż jednej pary butów.
Pragnienie mieszkania w przytulnym i estetycznym otoczeniu nie pozwala mi na wyzbycie się części naczyń, sztućców, ozdób, obrazów, rzeźb, zdjęć. Co więcej, staram się zawsze mieć wokół siebie świeże kwiaty (najczęściej zebrane w ogrodzie u Mamy, czasem kupione na targu) - wydaje się, że niepotrzebne. Ale one przecież cieszą oko, są pięknem w czystej formie.
Zdaję sobie sprawę z tego, że można żyć bez tego wszystkiego: estetycznych przedmiotów, eleganckich ubrań, kwiatów w wazonie, sztuki. Jednak gdybym zrzekła się tej części mojego świata, odczułabym to jako drastyczne obniżenie jakości życia.
Jednocześnie staram się, by tych ozdób nie było wokół nas zbyt wiele, bo w natłoku rzeczy nawet najcenniejszy przedmiot zginie, przytłoczony. Często zadaję sobie pytanie: co by jeszcze usunąć, z czego zrezygnować, żeby te najpiękniejsze rzeczy były lepiej widoczne?
Przy tym nie uznaję pojęcia „od święta”. Nie widzę powodu, by wkładać eleganckie ubrania tylko na specjalne okazje, używać ładnych nakryć tylko w niedzielę i święta. Każdy dzień jest świętem, każda chwila jest warta, by ją celebrować.
Wychowywałam się na wsi. W wielu domach (na szczęście nie w naszym) całe piętra zamykano, przykrywano meble, nie wolno było tam wchodzić na co dzień. Za szybami pochowane piękne zastawy, na stoliczku haftowana serweta. Wszystkie te cudowności były używane raptem parę razy do roku. Natomiast codzienność była siermiężna, toporna, brzydka. A nie były to biedne gospodarstwa. Po prostu uważano, że tak trzeba. Nie używa się przecież tzw. kościółkowej zastawy czy świętalnych ubrań tak zwyczajnie, codziennie.
Nie przeczę, warto oddzielać specjalne okazje od codzienności. Chociażby po to, by pozostały specjalne i wyjątkowe. Jednak nie powinno oznaczać to braku dbałości o estetykę i komfort w piątki i poniedziałki, tylko dlatego, że nie są one niedzielą czy Wielkanocą.
Estetyka nie ma być na pokaz i od święta. Poza domem ładny strój, schludny wygląd, makijaż, a w domu rozciągnięte, podarte, poplamione ubranie? To brak szacunku dla własnej osoby, ale także dla domowników. Podobnie samotny posiłek nie musi oznaczać jedzenia kanapki na stojąco nad zlewem czy też jajecznicy prosto z patelni stojącej wciąż na kuchence. Przełożenie posiłku na talerz, nakrycie do stołu... to naprawdę nie wymaga wielkiego wysiłku ani dużej ilości czasu. A na pewno będzie przyjemniej.
Upraszczanie życia dla mnie nie jest równoznaczne z brakiem dbałości o formę. Wręcz przeciwnie, forma ma zasadnicze znaczenie, grunt, by nie była pozbawiona treści.
Zaskoczyło mnie to, przyznaję. Taki sposób myślenia. Całkowicie odmienny od mojego. Do Oresta takie podejście pasuje idealnie, jest młodym, przebojowym, nieco szalonym i uroczym człowiekiem. Jemu z tym dobrze, a nawet fantastycznie. Nie widzi powodu, by szczególnie dbać o miejsce, w którym nie ma zamiaru przebywać więcej niżby chciał. Nie ma takiej potrzeby. Tak samo, jak nie ma potrzeby posiadania więcej niż jednej czy dwóch par butów i zaledwie kilku koszulek.
Gdy patrzę na takie osoby jak Orest czy Arek Recław, uświadamiam sobie, jak bardzo pod tym względem się różnimy. Podziwiam ich. Wiem, że dopasowali swój stan posiadania do stylu życia, ale czuję, że jednak jestem z innej bajki. Moje potrzeby są inne. Jak pisał kiedyś Konrad u siebie, recenzując Sztukę prostoty, istnieją różne odmiany minimalizmu: skrajny, umiarkowany, luksusowy. Mnie zdecydowanie bliżej do wydania umiarkowanego niż skrajnego. Być może ktoś nawet mógłby powiedzieć, że lubię luksus, bo na każdym kroku poszukuję piękna. Dlatego właśnie wielkie wrażenie zrobiły na mnie książki pani Dominique Loreau, która często podkreśla znaczenie estetyki i jakości w codziennym otoczeniu.
Dla mnie piękno jest potrzebą. Głęboką i ważną. Na każdym kroku, w każdym aspekcie życia. W związku z tą potrzebą nie rezygnuję z wielu przedmiotów i czynności, które ktoś mógłby uznać za zbędne.
Dbałość o wygląd powoduje, że nie rezygnuję z makijażu i biżuterii, nie ograniczam drastycznie ilości ubrań i obuwia. Uważam za ważne dostosowanie stroju i obuwia do okoliczności, okazji, pory dnia. A to wymaga posiadania więcej niż jednej pary butów.
Pragnienie mieszkania w przytulnym i estetycznym otoczeniu nie pozwala mi na wyzbycie się części naczyń, sztućców, ozdób, obrazów, rzeźb, zdjęć. Co więcej, staram się zawsze mieć wokół siebie świeże kwiaty (najczęściej zebrane w ogrodzie u Mamy, czasem kupione na targu) - wydaje się, że niepotrzebne. Ale one przecież cieszą oko, są pięknem w czystej formie.
Zdaję sobie sprawę z tego, że można żyć bez tego wszystkiego: estetycznych przedmiotów, eleganckich ubrań, kwiatów w wazonie, sztuki. Jednak gdybym zrzekła się tej części mojego świata, odczułabym to jako drastyczne obniżenie jakości życia.
Jednocześnie staram się, by tych ozdób nie było wokół nas zbyt wiele, bo w natłoku rzeczy nawet najcenniejszy przedmiot zginie, przytłoczony. Często zadaję sobie pytanie: co by jeszcze usunąć, z czego zrezygnować, żeby te najpiękniejsze rzeczy były lepiej widoczne?
Przy tym nie uznaję pojęcia „od święta”. Nie widzę powodu, by wkładać eleganckie ubrania tylko na specjalne okazje, używać ładnych nakryć tylko w niedzielę i święta. Każdy dzień jest świętem, każda chwila jest warta, by ją celebrować.
Wychowywałam się na wsi. W wielu domach (na szczęście nie w naszym) całe piętra zamykano, przykrywano meble, nie wolno było tam wchodzić na co dzień. Za szybami pochowane piękne zastawy, na stoliczku haftowana serweta. Wszystkie te cudowności były używane raptem parę razy do roku. Natomiast codzienność była siermiężna, toporna, brzydka. A nie były to biedne gospodarstwa. Po prostu uważano, że tak trzeba. Nie używa się przecież tzw. kościółkowej zastawy czy świętalnych ubrań tak zwyczajnie, codziennie.
Nie przeczę, warto oddzielać specjalne okazje od codzienności. Chociażby po to, by pozostały specjalne i wyjątkowe. Jednak nie powinno oznaczać to braku dbałości o estetykę i komfort w piątki i poniedziałki, tylko dlatego, że nie są one niedzielą czy Wielkanocą.
Estetyka nie ma być na pokaz i od święta. Poza domem ładny strój, schludny wygląd, makijaż, a w domu rozciągnięte, podarte, poplamione ubranie? To brak szacunku dla własnej osoby, ale także dla domowników. Podobnie samotny posiłek nie musi oznaczać jedzenia kanapki na stojąco nad zlewem czy też jajecznicy prosto z patelni stojącej wciąż na kuchence. Przełożenie posiłku na talerz, nakrycie do stołu... to naprawdę nie wymaga wielkiego wysiłku ani dużej ilości czasu. A na pewno będzie przyjemniej.
Upraszczanie życia dla mnie nie jest równoznaczne z brakiem dbałości o formę. Wręcz przeciwnie, forma ma zasadnicze znaczenie, grunt, by nie była pozbawiona treści.