Postanowiłam jakiś czas temu skorzystać z wyprzedaży, by uzupełnić kilka braków w letniej garderobie. Przyznaję, że były to wyjątkowo owocne zakupy. Parę dobrych jakościowo sztuk odzieży i torebka, w całkiem przyzwoitych cenach. Przy okazji zastanawiałam się nad tym, jak bardzo ewoluowało moje podejście do zakupów oraz do konstruowania garderoby przez te kilka ostatnich lat.
Kiedyś włóczenie się po sklepach było dla mnie rodzajem rozrywki, jednym ze sposobów na spędzanie wolnego czasu, a czasem też na odstresowanie. Często zaraz po pracy, z bagażem całego dnia na plecach, natłokiem myśli i spraw do załatwienia. Zachodziłam do ulubionych sklepów nawet wtedy, gdy nie miałam żadnego zaplanowanego konkretnego zakupu. Tak po prostu, zobaczyć, co nowego. Zawsze coś mogło się znaleźć.
Hasło WYPRZEDAŻ było sygnałem: teraz możesz kupować jeszcze więcej. Przecież jest taniej! Kupowałam więc, z przekonaniem, że z każdym kolejnym nabytkiem korzystam ze wspaniałej i niepowtarzalnej okazji.
Wiadomo, do czego to w końcu doprowadziło. Do szafy zapchanej bez sensu przypadkowymi ubraniami, a w dalszym ciągu wciąż okazywało się, że przysłowiowo nie mam co na siebie włożyć. Kolejne zakupy interwencyjne. Poczucie frustracji przed każdym wyjściem z domu, jeszcze większe przed każdym ważniejszym wydarzeniem. I znowu zakupy.
Nie miałam pojęcia, w którym miejscu popełniam błąd. Wydawało mi się, że żeby być zadowoloną ze swojej garderoby muszę mieć więcej pieniędzy, żeby móc kupować jeszcze więcej ubrań. I wtedy zawsze będę dobrze wyglądać.
Wciąż zastanawiam się, czemu nie zdawałam sobie sprawy z tego, że garderobę należy planować, komponować ją, na podstawie określonych i precyzyjnych danych? Czemu tak wiele czasu i błędów potrzebowałam, by zrozumieć, że musi być ona wypadkową sylwetki, typu urody, stylu życia (sposobu spędzania wolnego czasu, rodzaju pracy), gustu i możliwości finansowych? A nie wielkim zbiorem elementów od Sasa do lasa?
Opowiadałam już wiele razy o swoich przygodach odzieżowych i pomysłach na garderobę minimalistki. O stopniowym pozbywaniu się niedobranych strojów, o dobijaniu do dna szafy. O nauce robienia zakupów.
Przy tej ostatniej wyprawie do galerii handlowej przy okazji letnich wyprzedaży przekonałam się po raz kolejny, że nauka na podstawie tych bolesnych dla portfela doświadczeń z przeszłości nie poszła na marne. Zdałam egzamin z zakupów na szóstkę z plusem.
Przede wszystkim już przed wyruszeniem na zakupy wiedziałam, co mam zamiar kupić. Konkrety. Przejrzałam szafę, zresztą nie ma tam znowu tak wiele do przeglądania. Mam jej obraz w głowie, dobrze wiem, czego i ile tam jest, a czego brakuje. Na liście znalazło się kilka precyzyjnie określonych ubrań (i torebka). Gama kolorystyczna, fason, długość, rodzaj materiału. Do czego ma pasować. Staram się, żeby w ramach jednego sezonu w mojej szafie pasowało do siebie prawie wszystko, a skoro niektóre rzeczy (np. część dodatków) nosi się przez więcej niż jedną porę roku, całość garderoby ma stanowić spójną kompozycję.
Przeznaczyłam na zakupy kilka godzin, wybrałam się do centrum handlowego ze spokojną głową, bez żadnych stresów do załagodzenia czy zmartwień. Z nastawieniem, że jeśli nie znajdę takich ubrań, jakich szukam, wrócę do domu z niczym, a nie z tym, co będzie mniej więcej takie, jak sobie wymyśliłam.
Nie spieszyłam się. Korzystałam z pomocy sprzedawczyń. O ileż łatwiej jest, gdy na pytanie „w czym mogę Pani pomóc? Szuka Pani czegoś konkretnego?” odpowiadasz „Tak, szukam białych lnianych spodni”, określasz długość i fason, zamiast być zmuszoną do przejrzenia dziesiątek wieszaków w poszukiwaniu „czegoś ładnego na lato”.
Nie dałam sobie wmówić, że jest mi absolutnie prześlicznie w czymś, co zupełnie mi się nie podobało. Znam siebie, swoje ciało i swoje potrzeby, słucham zdania innych, zwłaszcza konstruktywnych uwag, ale niczym niepodparte zachwyty z ust obcej osoby, która po prostu musi mi coś sprzedać, nie przekonują mnie. Tak samo jak żadne „to się świetnie sprzedaje, musi Pani to mieć”. Nic nie muszę, a już na pewno nie kupić ciuch, który do niczego mi nie będzie pasował i zawiśnie bezużytecznie w szafie.
Nie pozwoliłam również namówić się na kupienie ubrań, które nie były na liście. Owszem ładne, owszem w moim rozmiarze. Ale nieplanowane, niepotrzebne. Kropka.
Szczególną rozwagę zachowałam w przymierzalniach. Od dawna nie nabieram się na wyszczuplające lustra. Przymierzanie bez pośpiechu, potem chwila namysłu. Foch sprzedawczyni, gdy mówię, że nic z przymierzonych rzeczy mi nie odpowiada. Trudno, to jej foch, nie mój.
Potraktowałam te zakupy jako poważne i niezbyt łatwe zadanie do wykonania. Owszem, całkiem przyjemne, przecież nadal lubię ciuchy. Jednak teraz uważam, że zakupy przede wszystkim mają być czasem świadomych decyzji, a nie rozrywką czy formą terapii. Zakupy oznaczają wydawanie pieniędzy. A zarabianie pieniędzy wymaga czasu. Nierozsądne i nieprzemyślane wydatki są marnowaniem nie pieniędzy, lecz właśnie czasu poświęconego na ich zdobycie. Ten czas to moje życie. Nie chcę go marnować.
Poświęciłam temu szopingowi tyle czasu i uwagi, ile wymagał. Patrzyłam uważnie, dotykałam tkanin, czytałam metki. Oglądałam szwy i wykończenia. Drobne szczegóły.
Wszystko to naprawdę mnie zmęczyło. Pomyślałam „jak mogłam kiedyś uważać, że to rozrywka? Chyba tylko dlatego, że nie byłam wówczas dość skupiona!”.
Jak wspominałam na początku, były to udane łowy. Znalazłam większość z planowanych rzeczy, w takich fasonach i kolorach, jakich potrzebowałam. Każda z tych rzeczy znalazła swoje miejsce w tej kompozycji, którą ma być moja garderoba. Ma koleżanki i kolegów, z którymi najczęściej będzie występować, ale w zasadzie może iść w parze z niemal wszystkim, co już wcześniej w tej szafie się znajdowało.
I o to właśnie chodziło.
A jeśli ktoś szuka dobrego zestawu porad, jak kupować na wyprzedażach, polecam zajrzenie do Wizerunkowni.