Przejdź do głównej zawartości

Ani dźwigać, ani ścigać


Lepiej dźwigać niż ścigać. Lepiej nosić niż się prosić.



Takie przysłowia dawniej towarzyszyły mi przy pakowaniu. Przekonanie, że podczas podróży trzeba być przygotowanym na każdą ewentualność, na wszystkie możliwe okazje i zagrożenia. I lepiej uginać się pod ciężarem wielkich tobołów, ale mieć przyjemne poczucie bycia zabezpieczonym na wypadek każdej niespodzianki, która może mnie spotkać w nieznanym terenie.


Efekty takiego sposobu myślenia bywały wręcz tragikomiczne. Woziłam ze sobą niemal pół domu. Czasem ledwie byłam w stanie unieść swój bagaż. Do dzisiaj pamiętam, jak w Paryżu polowałam na przechodniów przy metrze, żeby ktoś pomógł mi przenieść walizy na drugą stronę ulicy, skąd miałam odjechać autokarem do Polski. Szaleństwo, nieprawdaż?

Gdy zaczęliśmy podróżować z Towarzyszem życiowym, bywało, że wrabiałam go w taszczenie swoich rzeczy. A on narzekał, próbował tłumaczyć, że można by zabierać mniej, opowiadał o koncepcji Light and Fast. Miał rację, gdy narzekał. Jeśli nie jesteś w stanie udźwignąć swoich toreb, walizek czy plecaka, to chyba coś nie tak...
[Dla niewtajemniczonych: koncepcja light and fast (lekko i szybko) wywodzi się ze środowiska szkockich wspinaczy, później przyjęła się również w himalaizmie. Podejście to opiera się na wykorzystaniu wielofunkcyjnej i lekkiej odzieży i wyposażenia, aby maksymalnie ograniczyć obciążenie osoby wspinającej się oraz przyspieszyć poruszanie się w terenie.]

Rodzina czasem wyśmiewała się, że brakuje mi jedynie malutkiej psinki oraz pudeł na kapelusze. Oraz oczywiście umyślnego, który będzie je za mną nosił.

Z czasem, gdy podróże stały się ważną częścią mojego życia, nabrałam bardziej rozsądnego podejścia. Kilka lat pracy w turystyce również pomogło. Gdy żyjesz na walizkach, musisz nauczyć się dobrze pakować. Jednak nawet wtedy moje bagaże nadal bywały dość pokaźnych rozmiarów. Nie miewałam już problemów z ich udźwignięciem, lecz wciąż trudno było je nazwać kompaktowymi. I na dodatek dorobiłam się tzw. vanity case czyli kuferka na kosmetyki. Przyznaję, to dość praktyczne rozwiązanie, gdy ma się sporo kosmetyków i spędza sporo czasu w podróży. Jednocześnie jest to jeszcze jeden pinkiel do taszczenia za sobą, oprócz walizki czy torby oraz torebki.

Ostatnie lata to ciągła nauka pakowania się lekko, wygodnie, praktycznie i kompaktowo. Najbardziej wychowawczo zadziałały wyjazdy w góry. W górach liczy się tylko to, czy jest Ci ciepło i sucho. Oraz bezpiecznie. Musisz zabrać określone rzeczy na wypadek zmian pogody, innymi się nie przejmujesz - na przykład swoim wyglądem. Nic bardziej żałosnego i komicznego, niż wyfiokowane damulki na szlakach.
A jednocześnie cały dobytek targasz na plecach, nie ma co liczyć na tragarzy i bagażowych... Góry oraz dłuższe piesze wyprawy z plecakiem są doskonałą szkołą pakowania.

Prócz tego po powrocie z każdego wakacyjnego wyjazdu typu wczasowego (wiecie, słońce, plaża i zwiedzanie) robiłam bagażowy rachunek sumienia. Ile z zabranych ciuchów faktycznie zostało wykorzystanych? Ile wróciło nietknięte? Czy naprawdę trzeba pakować osobny zestaw ubrań na każdy dzień? A może lepiej zabrać mniej, ale za to robić małe przepierki na miejscu, jeśli tylko ma się możliwość suszenia prania? Zaczęłam myśleć o ubraniach w kategorii  dobrze dobranych zestawów, a nie przypadkowego zbioru luźnych elementów.

Podobnej analizie poddawałam podręczną apteczkę i kosmetyczkę. Z których kosmetyków można by zrezygnować? Jakie leki czy środki opatrunkowe są niezbędne, a w które można zaopatrzyć się na miejscu, gdy zajdzie taka potrzeba? Tym sposobem vanity case przeszedł do historii. Podobnie pękata apteczka.

Nauczyłam się pakować stosownie do okoliczności oraz do wymogów wyjazdu. Wiele zależy od charakteru podróży, miejsca, do którego się udaję, środków transportu, którymi będę się przemieszczać. Najważniejszą zmianą jest, że nie odczuwam potrzeby zabezpieczania się na wszelką ewentualność. Owszem, trzeba być przygotowanym na podstawowe i najbardziej przewidywalne zagrożenia (np. zmiany pogody), ale nie należy zbytnio popuszczać wodzy wyobraźni, bo może ona zaprowadzić nas w całkiem osobliwe rejony. I sprawić, że najlepszym wyjściem wyda się nam doczepienie szelek do szafy, bo nigdy nie wiadomo...

Teraz przy pakowaniu kieruję się zasadą: ani dźwigać, ani ścigać. Czyli pakuj się tak, by mieć ze sobą naprawdę potrzebne rzeczy (aby nie ścigać, czyli nie musieć szukać w panice rozwiązań trudnych sytuacji), ale nałóż sobie ograniczenia (aby nie dźwigać), na przykład wielkość bagażu. Gdy wyjeżdżałam na weekend w Chorzowie, w związku ze Slow Festivalem, postanowiłam spakować się do średniej wielkości torebki. Tej, której używałam na co dzień. Okazało się, że nie było to wcale trudne. Nie zabrałam kilku z zaplanowanych rzeczy, ale teraz nawet nie pamiętam, jakie to były przedmioty. Co oznacza, że wcale nie były potrzebne.

W następnym wpisie opowiem więcej o tym, jak zamierzam spakować się na zbliżający się wyjazd wakacyjny. Dziękuję jednocześnie za bardzo ciekawe komentarze pod poprzednim wpisem!


Popularne posty z tego bloga

Memento vivere

Gdy w ostatnim wpisie dzieliłam się z Wami radością życia, w komentarzach słusznie zauważyliście, że takie podejście nie dla każdego jest oczywiste, proste, naturalne, wrodzone. Niektórzy muszą się go nauczyć czy też wyćwiczyć.  Czy można nauczyć się cieszyć z faktu, że oto widzimy narodziny nowego dnia, że dane nam jest przeżyć kolejną dobę? Sposobów na to jest wiele, myślę, że taka radość może przyjść na co najmniej dwa.  Pierwszy, dość brutalny i gwałtowny: przez doświadczenie własnej lub cudzej poważnej choroby, wypadku, otarcie się o śmierć lub utratę kogoś ważnego, bliskiego, kochanego, zachodzi proces uświadamiania sobie własnej śmiertelności, kruchości życia, jego ulotności, nieuchronności śmierci. Drugi: gdy ten sam proces następuje powoli, pod wpływem doświadczenia życiowego, upływu czasu, obserwacji świata i własnej refleksji.

Ajka Minimalistka - kolejny rozdział

Zgodnie z zapowiedzią rozpoczynam kolejny rozdział. Prosty blog - czyli to miejsce, niestety nie odpowiada już moim potrzebom. To znaczy nie odpowiada mi ta platforma, na której go piszę, blogspot. Jej niedostosowanie do moich obecnych wymagań nie tłumaczy oczywiście rzadkiej publikacji tekstów w ostatnich latach, ale prawdą jest, że na pewno nie pomagało w pisaniu. Nie ma co jednak szukać wymówek czy wytłumaczeń.  Prosty blog pozostaje tutaj, nie znika. Wiem, że są wśród Was osoby, które wciąż lubią wracać do starych wpisów. Jednak od teraz nowe treści będę publikować w nowym miejscu, do którego serdecznie Was zapraszam. Moje nowe blogowe gospodarstwo nazywa się Ajka Minimalistka i znajdziecie go pod tym adresem . Będą się tam pojawiać nie tylko wpisy, ale również w osobnej zakładce można znaleźć wszystkie odcinki podcastu, który nagrywam od kilku miesięcy.  Zapraszam, do poczytania, posłuchania i zobaczenia! 

Uniform minimalistki

Temat osobistego uniformu obracam w głowie już od kilku lat, co najmniej. Jednak jeszcze do niedawna nie czułam się gotowa na to, by ostatecznie zdefiniować go dla siebie. Owszem, wiedziałam, że ciągnie mnie w tym kierunku i że coraz bardziej zbliżam się do wprowadzenia go w życie na co dzień. Jednak jeśli obserwowaliście, być może, moje materiały o kolorowej szafie minimalistki na YouTube , w cyklu, w ramach którego zaprezentowałam całą swoją kapsułową garderobę na wszystkie pory roku, mogliście zauważyć, że wprawdzie mój styl i zestawy ubraniowe były już dość wyraziste i powtarzalne, trudno było by nazwać je uniformem.  Tak jednak się złożyło, że w międzyczasie zmieniłam tryb życia poprzez powrót do oprowadzania po Krakowie (już nie tylko po Wawelu, jak było parę lat temu), więc o wiele częściej wychodzę pracować poza dom. Oczywiście wymusiło to dostosowanie zawartości szafy i pewne jej uzupełnienia. A jednocześnie kilka ubrań z niej wywędrowało. Z powodu zużycia, ale też zmian