W komentarzu do poprzedniego wpisu o zakupach Czytelniczka Kinga zapytała o to, w jaki sposób pozbywałam się rzeczy i czy to nie „bolało”. Stali Czytelnicy chyba dość dobrze znają tę historię, bo właściwie cały blog jest relacją z procesu redukcji stanu posiadania, ale dla osób, które trafiły do mnie niedawno, może to nie być takie oczywiste. A nie każdy ma siły i czas na przeczytanie całości (chociaż bywają i tacy śmiałkowie!). Pomyślałam, że to dobry temat, tym bardziej, że nieco inaczej patrzę na te zmagania z perspektywy czasu i doświadczeń już dobrych paru lat.
Zacznijmy od tego, dlaczego w ogóle stało się tak, że na pewnym etapie życia poczułam się przytłoczona nadmiarem rzeczy. O tym momencie napisałam w jednym z pierwszych postów O tym, jak obrastałam. Do tamtych słów dodałabym teraz jeszcze parę spostrzeżeń. Gromadzenie ponad miarę wynikało nie tylko okoliczności dziejowych (dzieciństwo i dorastanie w czasach kryzysu), przyzwyczajeń wyniesionych z domu (moja Rodzina ma spore skłonności do chomikowania), ale też z braku narzędzi do radzenia sobie z nową rzeczywistością. Ale przede wszystkim u jego podstaw leżała nieznajomość siebie. Moich prawdziwych potrzeb i upodobań. Nie zadawałam sobie wcześniej zbyt wielu pytań o to, kim i jaka naprawdę jestem. Co w moim otoczeniu jest MOJE własne, a co NABYTE.
Bardzo fajnie pisała o tym ostatnio Tofalaria, w ramach refleksji nad bagażem przyzwyczajeń i wyobrażeń wyniesionych z domu rodzinnego. Otoczenie wciąż nas kształtuje, bywa, że trudno jest odróżnić jego wpływy i oczekiwania od tego, co jest naprawdę nasze. Nie chodzi jedynie o wpływy rodzinne, czasem o wiele większe znaczenie mają opinie, zwyczaje i styl życia, sposób zarabiania i wydawania pieniędzy oraz mieszkania przyjaciół i znajomych (np. z pracy). W pewnych środowiskach nosi się określone ubrania, posiada pewne sprzęty czy dobra, w określony sposób wypada spędzać wolny czas i wydaje pieniądze. I można te modele kopiować albo zostać outsiderem i żyć po swojemu.
Moment, gdy nadmiar mnie przytłoczył, i mówiąc obrazowo, zaczął odcinać mi dopływ powietrza, był też momentem, gdy wreszcie zaczęłam sobie zadawać wspomniane wyżej pytania.
I cały proces (trwającego aż do dzisiaj) upraszczania, wymiatania, porządkowania mojego otoczenia (ale też i głowy) był też czasem poznawania siebie na nowo. Poddawania w wątpliwość przyzwyczajeń, sprawdzania ich po kolei. Czy naprawdę mi z nimi dobrze, czy powtarzam je za kimś innym, papuguję? Co moim zdaniem powinno należeć do wyposażenia domu, a co jest tylko zawalidrogą i kurzołapem? Jak ma wyglądać zawartość garderoby? Czy warto robić z mieszkania połączenie muzeum, biblioteki, magazynu rzeczy znalezionych i izby pamięci poświęconej szacownej pani Ajce? Jak najbardziej lubię spędzać wolny czas, wakacje, z kim i w jakim tempie?
Nie oznacza to, że całkowicie odrzuciłam sposób, w jaki mnie wychowano, czy też wpływy otoczenia. Jedynie poddałam go wewnętrznej dyskusji z samą sobą, a bardzo często z Mężem. Był On i jest nadal najlepszym towarzyszem w tej podróży, bo przecież dzielimy przestrzeń życiową, wiele nas łączy, ale też czasem niemało dzieli, więc żadna ze zmian, nawet małe, nie zachodziła bez konsultacji. Często nawzajem zadajemy sobie pytania typu: a gdyby tak zrezygnować z tego czy owego? Jak myślisz, może spróbujemy?
To był bardzo stopniowy proces, to pozbywanie się niepotrzebnych rzeczy i ich identyfikowanie (kluczowa sprawa, od tego trzeba zacząć). Kilka lat. Czasem postępował skokowo, a czasem małymi kroczkami. Wielkimi krokami redukowałam domową biblioteczkę, a także zawartość szafy. W innych dziedzinach szło to wolniej, jak w kwestii kosmetyków czy wyposażenia kuchni. I nadal nasze mieszkanie nie jest szczególnie pustym miejscem. Ale wreszcie jest wygodne, funkcjonalne, estetyczne i łatwe do sprzątania.
Czasem bolało, przyznaję. Pod względem emocjonalnym niektóre etapy były trudne: pierwsze wielkie porządki na regale z książkami, po których czułam się jak po pogrzebie przyjaciela. Albo nawet po kilku. Pisałam o tym w poście Książki na śmietnik. Bardzo bolało, gdy uświadamiałam sobie, jak bardzo nieracjonalnie wydawałam nieraz pieniądze. To był czas otrzeźwienia, refleksji, wniosków i postanowień na przyszłość. Czas prób i błędów, nie wszystkich dawnych szkodliwych nawyków pozbyłam się od razu.
Ból był potrzebny, bo przyniósł świadomość i oczyszczenie. Poczucie wolności. I inne efekty uboczne.
Zaczęło się od rzeczy, a skończyło w zupełnie innych rejonach. W zmianach, które wyszły daleko poza stan posiadania. Obejmują sposób spędzania czasu, wypoczywania, podejście do ludzi. Nawet książki czytam inaczej. Nabrałam też wielkiego dystansu do siebie, przy jednoczesnym wzroście samooceny i akceptacji.
Jeśli Ciebie również uwiera nadmiar rzeczy, jeśli naprawdę Ci przeszkadza, zrób pierwszy krok. Rozejrzysz się wokół siebie i na początek rozpraw się z zawartością jednej małej półki, szuflady, szafki. Więcej nie trzeba. Gdy postawisz już ten pierwszy krok, pozostałe będą jego naturalną konsekwencją. Nie powiem Ci jednak, dokąd Cię zaprowadzą, bo tego nie wie nikt. Ale jedno jest pewne, na pewno spodoba Ci się tam, dokąd dojdziesz...
Na koniec polecam jeszcze kilka wpisów, które może nieco rozjaśnią obraz: Jak radzić sobie z nadmiarem? (między innymi o tym, czy każdemu nadmiar musi przeszkadzać) oraz Strach i poczucie winy (o różnego rodzaju blokadach w procesie pozbywania się przedmiotów). A także Niekończąca się historia, sprzed dwóch lat. Gdy teraz go czytam, widzę, jak wiele miało się jeszcze potem zmienić, chociaż wtedy wydawało mi się, że to już prawie koniec drogi. A przecież sama zatytułowałam tamten wpis w ten sposób. Słusznie, bo opisywany tu proces to właśnie neverending story...