![]() |
Zdjęcie stąd |
Jak pisałam niedawno, nie mam zamiaru zaprzestać pisania o praktycznej stronie życia. Taki ze mnie rzeczowy typ dziewczyny. Dzisiaj chcę opowiedzieć Wam o naszej czterdziestometrowej twierdzy, czyli o tym, czym jest dla mnie mieszkanie/dom.
Angielskie przysłowie mówi My home is my castle - mój dom moją twierdzą. Tak właśnie to czuję - miejsce, w którym mieszkam, ma dawać mi przede wszystkim poczucie bezpieczeństwa, ma być przytulne, przyjazne, funkcjonalne. Jest przestrzenią, gdzie sami wyznaczamy zasady, gdzie cały świat znajdujący się za drzwiami nie liczy się, nie ma znaczenia. Agresja, hałas, złe emocje nie mają tu wstępu.
Dom to wygoda, spokój, porządek, estetyka. Podobnie jak ciało, ma nam przede wszystkim służyć, nie przeszkadzać. Nie wymagać nadmiernej uwagi. Analogicznie jak nasza cielesna powłoka, powinien być zadbany, w dobrej formie. Nie powinien blokować, przytłaczać, ograniczać możliwości. Jeśli coś w nim nie funkcjonuje tak, jak powinno (choruje, trzymając się porównania), trzeba podjąć wszelkie konieczne kroki, by uzdrowić sytuację. Cieknące krany, chybotliwe meble, przetarte i spłowiałe tkaniny, niedomykające się drzwiczki - to wszystko drażni, przeszkadza, utrudnia codzienne życie.
Lokum powinno być tak urządzone, by utrzymanie go w porządku i czystości nie wymagało wiele czasu ani wysiłku. Poziome powierzchnie zastawione niezliczonymi bibelotami utrudniają wycieranie kurzu, brak miejsca do przechowywania mści się ciągłym rozgardiaszem.
Nie lubię wnętrz, w których zbyt wiele się dzieje pod względem wizualnym. Bibeloty, ramki ze zdjęciami, wazoniki, obrazki, obrazeczki, duperelki i durnostojki, lalki, naczyńka, kubeczki, laurki, dyplomy, lodówki obwieszone magnesami i milionem rysunków... Nie wiadomo, na czym skupić uwagę, co w tym chaosie jest naprawdę ważne.
Na drugim biegunie są mieszkania jak z żurnala, bezosobowe, wymuskane, lśniące, puste. Jak pokoje w sieciowym hotelu, takie same w każdym miejscu świata. Niemówiące niczego o mieszkańcach, sprawiające wrażenie niezamieszkanych. Niczym nie zachęcają do przebywania w nich.
Znam kilka takich mieszkań, które służą jedynie pokazaniu odwiedzającym, że właścicielom dobrze się powodzi. Są piękne pod względem estetycznym, ale całkowicie nieprzytulne, zimne, nieprzyjazne. Wydają się powleczone cienką warstwą tworzywa, żeby uniknąć zabrudzeń. Nie można czuć się w nich dobrze, oddychać swobodnie, wyciągnąć się wygodnie na sofie. Wszystko jest sztywne, poukładane w sztuczne fałdy, na wysoki połysk. Nie ma w nich miejsca dla zwierząt (sierść, kłaki, brud, bakterie!), dzieci mają zachowywać się statecznie i uważać, żeby czegoś nie stłuc albo nie strącić. Dorośli mają zaś podziwiać i zazdrościć, nie plamić, nie deptać, nie miąć. Nie przesadzać z opadem szczęki, żeby nie zarysować parkietu zębami.
Najważniejsze jest, że przyjazne i estetyczne wnętrze wcale nie wymaga wielkiego budżetu, studiowania katalogów wnętrzarskich ani posiadania designerskich talentów. Gdy myślę o moich ulubionych domach i mieszkaniach rodziny i znajomych, przed oczami stają mi przestrzenie urządzone ze smakiem i pomysłem, ale przede wszystkim dostosowane do potrzeb właścicieli. Takie, w których widać, kim oni są, jak żyją, co ich interesuje. Gdzie można wygodnie usiąść, zjeść domowy posiłek, odpocząć. Gdzie wszystko ma swoje miejsce. Nic nie przeszkadza, nic nie zagraża, nic nie rozprasza uwagi. Jest miejsce do pracy, jest i miejsce do odpoczynku.
Nasze „ciasne, ale własne” mieszkanie niedługo przejdzie metamorfozę. Chcemy wykorzystać wiosenną energię do dostosowania go do zmieniających się potrzeb. Dom rozwija się i zmienia wraz z rozwojem jego mieszkańców. Ale o tym opowiem Wam następnym razem.