Przejdź do głównej zawartości

Bimbam sobie, bim bam

Pytałam Was niedawno o ideał prostego życia. W rewanżu winna Wam jestem moją definicję tego ideału. Właściwie można go ująć w jednym krótkim zdaniu:

NIC NIE MUSZĘ. 

Taka jest moja codzienność. Naprawdę nic nie muszę. Wyeliminowałam ze swojego życia wszelkie musy. Bo szkoda mi na nie czasu i sił. 


Nie muszę spotykać się z ludźmi, którzy mnie nudzą i irytują. Nie muszę się stresować. Nie muszę wydawać pieniędzy na przedmioty, których nie potrzebuję. Nie muszę starać się podobać innym. Nie muszę tracić czasu na pracę, której nie lubię. Nie muszę martwić się sprawami, które mnie nie dotyczą, ani takimi, na które nie mam wpływu. Nie muszę czytać książek, które mnie nie interesują, tylko dlatego, że ktoś uważa, że powinnam (jako osoba podobno inteligentna...), być na bieżąco z czymkolwiek: kulturą, polityką, wydarzeniami. Nie muszę się spieszyć. Nie muszę odbierać telefonu, gdy nie mam ochoty z nikim rozmawiać. Nie muszę wysłuchiwać ofert handlowych usług, które są mi całkowicie zbędne. Nie muszę akceptować na blogu komentarzy osoby, której nie lubię. Nie muszę nikomu niczego udowadniać. Nie muszę zgadzać się na kompromisy, które odbierają mi spokój ducha. Nie muszę układać sobie życia pod dyktando innych, którzy uważają, że każdy szanujący się człowiek powinien... Coś tam zawsze powinien.  Zrobić lub mieć. W coś wierzyć albo nie wierzyć. Mieć dzieci, świnkę morską albo dwie, posadzić krzak czy wybudować wygódkę, mieć fakultety lub kuchenkę mikrofalową. 

Żyję jak chcę, tak, jak mi się podoba. A resztę mam w nosie. Cokolwiek robię, robię to, bo chcę, bo tak wybrałam. W zgodzie ze sobą. Jestem bardzo wdzięczna losowi, że mi to umożliwił. Chociaż nie jestem żadną milionerką, tylko całkiem zwykłą dziewczyną.

Jeśli pojawia się poczucie przymusu, to sygnał, że coś jest nie tak. Pewnie zgadzam się na co, co mi nie leży, nie pasuje, nie daje satysfakcji. Gdzieś coś nie gra, trzeba się temu przyjrzeć. Żeby przymusu nie było.

Ach, jest jedno ważne i nieusuwalne muszę. Muszę kiedyś umrzeć, jak my wszyscy. Ale to przecież oczywiste...

Popularne posty z tego bloga

Ajka Minimalistka - kolejny rozdział

Zgodnie z zapowiedzią rozpoczynam kolejny rozdział. Prosty blog - czyli to miejsce, niestety nie odpowiada już moim potrzebom. To znaczy nie odpowiada mi ta platforma, na której go piszę, blogspot. Jej niedostosowanie do moich obecnych wymagań nie tłumaczy oczywiście rzadkiej publikacji tekstów w ostatnich latach, ale prawdą jest, że na pewno nie pomagało w pisaniu. Nie ma co jednak szukać wymówek czy wytłumaczeń.  Prosty blog pozostaje tutaj, nie znika. Wiem, że są wśród Was osoby, które wciąż lubią wracać do starych wpisów. Jednak od teraz nowe treści będę publikować w nowym miejscu, do którego serdecznie Was zapraszam. Moje nowe blogowe gospodarstwo nazywa się Ajka Minimalistka i znajdziecie go pod tym adresem . Będą się tam pojawiać nie tylko wpisy, ale również w osobnej zakładce można znaleźć wszystkie odcinki podcastu, który nagrywam od kilku miesięcy.  Zapraszam, do poczytania, posłuchania i zobaczenia! 

Memento vivere

Gdy w ostatnim wpisie dzieliłam się z Wami radością życia, w komentarzach słusznie zauważyliście, że takie podejście nie dla każdego jest oczywiste, proste, naturalne, wrodzone. Niektórzy muszą się go nauczyć czy też wyćwiczyć.  Czy można nauczyć się cieszyć z faktu, że oto widzimy narodziny nowego dnia, że dane nam jest przeżyć kolejną dobę? Sposobów na to jest wiele, myślę, że taka radość może przyjść na co najmniej dwa.  Pierwszy, dość brutalny i gwałtowny: przez doświadczenie własnej lub cudzej poważnej choroby, wypadku, otarcie się o śmierć lub utratę kogoś ważnego, bliskiego, kochanego, zachodzi proces uświadamiania sobie własnej śmiertelności, kruchości życia, jego ulotności, nieuchronności śmierci. Drugi: gdy ten sam proces następuje powoli, pod wpływem doświadczenia życiowego, upływu czasu, obserwacji świata i własnej refleksji.

Uniform minimalistki

Temat osobistego uniformu obracam w głowie już od kilku lat, co najmniej. Jednak jeszcze do niedawna nie czułam się gotowa na to, by ostatecznie zdefiniować go dla siebie. Owszem, wiedziałam, że ciągnie mnie w tym kierunku i że coraz bardziej zbliżam się do wprowadzenia go w życie na co dzień. Jednak jeśli obserwowaliście, być może, moje materiały o kolorowej szafie minimalistki na YouTube , w cyklu, w ramach którego zaprezentowałam całą swoją kapsułową garderobę na wszystkie pory roku, mogliście zauważyć, że wprawdzie mój styl i zestawy ubraniowe były już dość wyraziste i powtarzalne, trudno było by nazwać je uniformem.  Tak jednak się złożyło, że w międzyczasie zmieniłam tryb życia poprzez powrót do oprowadzania po Krakowie (już nie tylko po Wawelu, jak było parę lat temu), więc o wiele częściej wychodzę pracować poza dom. Oczywiście wymusiło to dostosowanie zawartości szafy i pewne jej uzupełnienia. A jednocześnie kilka ubrań z niej wywędrowało. Z powodu zużycia, ale też zmian