Pisałam już kiedyś, że jako osoba bezdzietna nie chcę wypowiadać się na temat aspektów minimalizmu w życiu rodziny z dziećmi. Wczorajsza lektura skłoniła mnie do zmiany zdania. Jednak zanim przejdziemy do meritum małe wprowadzenie.
Jakaż to książka? Książka - to za dużo powiedziane. Książeczka Lea Babauty Minimalizm. Żyj zgodnie z filozofią minimalistyczną, przetłumaczył ją na polski Paweł Kata, wydało w wersji papierowej, audio i cyfrowej wydawnictwo Złote myśli. Nazywam ją książeczką, bo jej przeczytanie nie zajęło mi nawet godziny. Dostałam ją w prezencie od pewnej bardzo życzliwej osoby, więc dlatego też postanowiłam się z nią zapoznać, pomimo tego, że od dawna nie czytam blogów Lea ani jego książek.
Przeczytanie jej tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że nie mam już w nich czego szukać. Minimalizm... to przystępnie napisany poradnik, bez wątpienia bardzo przydatny dla osób, które świeżo zafascynowały się pomysłem prostego życia pod znakiem „mini”. Skupia się głównie na praktycznej stronie porządkowania, na kwestiach materialnych. Są to rzeczowe i konkretne porady, proste i skuteczne pomysły obejmujące różne aspekty życia, od urządzenia domu, przez organizację pracy i czasu, podróże, wychowanie dzieci. Godne polecenia początkującym, tym osobom, które dopiero zrozumiały, że przytłacza je nadmiar, że się pogubiły i muszą sobie z tym poradzić.
Ale zbyt wiele w nim mowy o rzeczach. Już wcześniej odnosiłam wrażenie, że Leo Babauta w ramach swojej minimalistycznej przygody nabawił się ostrej obsesji nieposiadania (do tego stopnia, że używają z żoną wspólnej szczoteczki do zębów). Systematycznie i szczegółowo informuje świat o ilości posiadanych/nieposiadanych rzeczy i zawsze podkreśla, czego udało mu się już pozbyć.
Niby OK., bo przecież ograniczenie posiadania, pozbycie się nadmiaru, to ważny aspekt tego podejścia (no właśnie, podejścia - nie lubię sformułowań takich jak minimalistyczna filozofia czy minimalistyczny styl życia). Jednak im dłużej zastanawiam się nad tym, co jest sednem minimalizmu, tym bardziej jestem przekonana, że jest nim zmiana sposobu myślenia z kategorii posiadania na kategorie bycia i działania. Z trybu mieć w tryb być. I nie tyczy się to tylko kwestii materialnych, ale całości podejścia do życia i ludzi w nim obecnych. Całe nasze postrzegania świata jest zdeteminowane posiadaniem, mieniem. Mam nie tylko dom czy spodnie, mam też męża, przyjaciół, dzieci. Tak, to kwestia form języka, ale używanie danych konstrukcji oraz ich powstanie wynikło przecież z postrzegania. Można przecież powiedzieć: mieszkam w domu, noszę spodnie, jestem żoną, przyjaciółką, matką, siostrą...
Jednak definiowanie siebie tym, czego się NIE POSIADA, nie różni się wiele od definiowania siebie POSIADANIEM. Dalej poruszamy się w magicznym kręgu MIEĆ. I tak właśnie dzieje się w przypadku Lea. Poza tym wiele pisze o produktywności, o pozbywaniu się tego, co nas rozprasza. „Pamiętaj, że jesteś zajętą i produktywną osobą!” Hmm, nie jest to mój ideał minimalizmu - bycie zajętą i produktywną. Skupioną, tak. Ale nie zawsze zajętą, nie zawsze produktywną.
Fragment poświęcony dzieciom jest bardzo interesujący, ale to właśnie on mocno mnie poruszył. Oprócz opisu sposobów radzenia sobie z bałaganem, jaki w naturalny sposób tworzą wokół siebie dzieci, z niepotrzebnymi im już rzeczami, z nadmiarem zabawek, z porządkami (i znowu są to proste i sensowne porady), znalazłam taką wypowiedź: każde życie, które wkalkulowuje obecność dzieci, będzie skomplikowane - choćby tylko do pewnego stopnia. Nie uda ci się osiągnąć absolutnie minimalistycznego stylu życia, jeżeli masz dzieci. Sam musiałem dojrzeć do tego, by to zrozumieć.
Na szczęście nieco dalej Leo pisze również, że dzieci są najlepszym, co spotkało go w życiu, a upraszczając życie, może spędzać z nimi więcej czasu. Uff, aż tak źle z nim jeszcze nie jest...
Co mnie tak zbulwersowało? Twierdzenie, że obecność dzieci w życiu zakłóca jego prostotę i minimalizm. Po osobie, która opiekuje się aż szóstką, nie spodziewałam się takiej wypowiedzi. Mimo wszystko miałam nadzieję, że Leo nie jest tak pochłonięty sztampową wizją minimalizmu, którą z entuzjazmem podchwyciły media: puste wnętrza, biel, czerń, szarość, minimum przedmiotów, jedna para butów, ascetyczny estetyzm. Brak samochodu i komórki. Ewentualnie mały domek na prerii lub pośrodku innego pustkowia.
Moim zdaniem na pytanie, czy szóstka dzieci nie przeszkadza w byciu minimalistą, należałby odpowiadać pytaniem: a dlaczego miałaby przeszkadzać? Co ma piernik do wiatraka?
Niestety, jeśli postrzega się minimalizm jako „styl życia”, który polega na opróżnianiu kuchennego blatu i ograniczaniu zawartości szafy, jeżdżeniu wszędzie na rowerze lub chodzeniu piechotą, goleniu głowy na zero i niejedzeniu mięsa, dzieci są faktycznie znacznym i nieznośnym utrudnieniem. Ale czy prostota życia naprawdę sprowadza się tylko do porządku w domu, sterylnej czystości, weganizmu i ewentualnego braku samochodu?
Pomyślałam, że wprawdzie sama mamą nie jestem, ale za to jestem czyimś dzieckiem, wprawdzie dorosłym, ale też przecież ktoś mnie kiedyś wychowywał. Jestem w stanie określić, co minimalista może przekazać swoim dzieciom, czego może je nauczyć. Mnie wychowywali nie-minimaliści. Moi rodzice są zdeklarowanymi, uroczymi i całkowicie nieuleczalnymi „chomikami”, a jednak to właśnie dzięki temu, czego mnie nauczyli w dzieciństwie, co dawali i dają mi do tej pory, stałam się osobą żyjącą prosto i szczęśliwie. To właśnie oni przekazali mi umiłowanie prostoty. Skoro tzw. chomik może wychować minimalistę, w czym problem? Może właśnie o to chodzi, że stan posiadania oraz tłok (lub pustka) na powierzchniach meblowych nie są sednem tego podejścia?
Nie chcę Was na amen zagadać, więc dalszy ciąg nastąpi w kolejnym wpisie.