Przejdź do głównej zawartości

Prokrastynacja, czyli nie chce mi się

Tłumaczyłam ostatnio tekst o oszczędzaniu, między innymi na emeryturę, ale poruszał też kwestie prokrastynacji i odroczonej nagrody. Ciekawe to było, przyznaję. Szukając materiałów i słownictwa, zaczęłam zastanawiać się nad prokrastynacją właśnie. 
Ładne słowo z łacińskim rodowodem. Brzmi elegancko i wyszukanie. Kojarzy się z czymś wysumblimowanym. A tymczasem to stylowy sposób na określanie nawyku, który wcale stylowy ani elegancki nie jest. 


Zacytujmy Wikipedię:

Prokrastynacja lub zwlekanie (z łacprocrastinatio – odroczenie, zwłoka) – w psychologii patologiczna tendencja do nieustannego przekładania pewnych czynności na później, ujawniająca się w różnych dziedzinach życia. Prokrastynacja najczęściej pozostaje nierozpoznana, dopiero niedawno uznano, że jest ona zaburzeniem psychicznym. Osoby nią dotknięte – prokrastynatorzy – odczuwają trudności z zabraniem się do pracy i w związku z tym odkładają jej wykonanie, zwłaszcza wtedy, gdy nie spodziewają się natychmiastowych efektów. Osoby patologicznie zwlekające z rozpoczęciem pewnych czynności uważa się zazwyczaj za leni i przypisuje im brak silnej woli i ambicji.
Nieco rozśmieszyła mnie ta napuszona definicja podobnie jak sugerowane możliwe przyczyny: od perfekcjonizmu przez postawę zwlekającą po pięć lęków (przed porażką, przed sukcesem, przed bezradnością, przed izolacją i przed intymnością). Na koniec podano możliwe metody leczenia (które podobno jest trudne, ale możliwe. Uff...). Terapia u specjalisty lub samoleczenie przez zmuszanie się do pracy i stopniowe przezwyciężanie trudności, jaką dla prokrastynatorów przedstawia konkretne działanie”. 

Bardzo to wszystko mądre, ale czy nie wydaje się mocno wydumane? Nie jestem psychologiem, ale tak na zdrowy rozsądek wydaje mi się, że patologiczne przypadki prokrastynacji na pewno będą wymagały terapii z pomocą specjalisty, a może i grupy wsparcia, jednak większość osób, które można by określić mianem prokrastynatora, nie wymaga fachowej interwencji ani nie cierpi rozmaitych wyszukanych lęków. Zwyczajnie prozaicznie nie chce im się czegoś zrobić. 

Na przykład rozliczyć podatku. Ciekawe, że większość obywateli składa zeznanie podatkowe przed samym terminem (czyli w ostatnich dniach kwietnia). Komplet dokumentów ma się zazwyczaj o wiele wcześniej. Jednak nikt nie lubi wypełniać PIT-u. Jeśli ktoś lubi, ręka do góry. Nie jest to szczególnie przyjemne ani eskcytujące. Powiedzmy, że perspektywa ewentualnego zwrotu nadpłaty podatku może nieco osłodzić ten proces, ale nawet to czasem nie wystarcza, by się do niego zabrać. 

Naturalne, prawda? Nasze życie pełne jest czynności, które wykonać z takich czy innych powodów trzeba, ale człowiek z natury jest istotą leniwą i unika wysiłku, gdy tylko to możliwe. Co samo w sobie jest logiczne, cała przyroda opiera się na tej samej zasadzie. Nie wydatkować energii bardziej niż to konieczne. 

Dlatego tak często ludzie odwlekają wykonanie różnych zadań czy załatwienie spraw tak, jak to tylko możliwe. Na ostatnią chwilę, na jutro, na pojutrze. Co masz zrobić dzisiaj, zrób pojutrze, będziesz mieć dwa dni wolnego, jak głosi popularne powiedzenie.

Jedni radzą sobie z tym lepiej, inny nie radzą sobie wcale (i właśnie tym osobom zapewne przydałaby się pomoc terapeuty). 
Co jednak zrobić, jeśli nie jest się przypadkiem ekstremalnym, tylko po prostu ma się nawyk odkładania wszystkiego na potem? Czy odpuścić sobie, tłumacząc, że to zaburzenie psychiczne o eleganckiej nazwie? Czy też spróbować wspomnianego powyżej samoleczenia? 

Moim zdaniem u większości „notorycznych zwlekaczy” mamy do czynienia nie z zaburzeniem, a z brakiem dyscypliny wewnętrznej (nazywanym potocznie „słabą silną wolą”). Nie da się ukryć, że słowo „dyscyplina” ma bardzo złą prasę. Kojarzy się z rygorem, bacikiem, cierpieniem i niewygodą. 

Dyscyplinę można narzucić komuś z zewnątrz: strachem, krzykiem, przymusem. Taka dyscyplina bywa mocno nieskuteczna, a jej efekty są nietrwałe. Budzi frustrację, bo wynika z lęku przed karą. Zostanie odrzucona przy pierwszej stosownej okazji.

Natomiast dyscyplina, która płynie z nas samych, z wewnętrznego przekonania o konieczności czy słuszności wykonania pewnych czynności w określonym czasie, jest o wiele bardziej skuteczna, a nie budzi strachu ani frustracji. Nie jest źródłem stresu. Jak ją wypracować? 

Małymi krokami, stopniowo pokonując trudności (jak zresztą sugeruje Wiki). 

Zacząć od wyjaśnienia sobie, co zyskamy, nie odkładając danego zadania na później. Na przykład szybszy zwrot podatku. Brak stresu związanego z oddaniem zlecenia w ostatniej chwili (nie będę musiała siedzieć po nocach, żeby skończyć zamówione tłumaczenie w terminie). Przyjemność przebywania w czystym pomieszczeniu (gdy nie chce się posprzątać). 

Pracować nad drobnymi nawykami. Na przykład zawsze odkładać rzeczy na miejsce. Sprzątać kuchnię zaraz po przygotowaniu posiłku, zmywać naczynia po jedzeniu. Rozładować zmywarkę zaraz po zakończeniu mycia, rozwieszać pranie po opróżnieniu pralki. Czyścić buty po powrocie do domu. 

Miałam taki niechlujny zwyczaj: wyprane ubrania po zdjęciu z suszarki lądowały na stercie w sypialni na jednym z mebli. Nie chciało mi się ich segregować od razu i wkładać do szaf i szuflad. W efekcie ta wielka sterta rosła, przeszkadzając i szpecąc wnętrze. Odkładałam segregację w nieskończoność, tłumacząc sobie oczywiście, że nie mam czasu albo jestem zbyt zmęczona. 
Bardzo mnie to irytowało, okropna góra wymiętych ubrań i męcząca świadomość, że coś z tym praniem w końcu trzeba będzie zrobić.
Pewnego dnia postanowiłam z skończyć z wymiętolonymi górami. I zaczęłam segregować pranie zaraz po wysuszeniu. Zajmuje to raptem parę minut i nie jest wcale nieprzyjemne. Za to schludny wygląd sypialni - bezcenny. Coś, co z czasem urosło do rangi zadania ponad siły, okazało się być drobną, niezajmującą wiele czasu ani niewymagającą dużego wysiłku czynnością. 

Najlepszym sposobem na prokrastynację jest wypracowanie sobie nowych nawyków. Wprowadzenie dyscypliny do swojego życia. Najpierw to co trzeba zrobić, potem to, co sprawia przyjemność. Na przykład: nie będę mogła przeglądać ulubionych stron internetowych zanim nie skończę pewnej partii pracy. Wyznaczać sobie wewnętrzne terminy, rozpisywać zadania w kalendarzu. Zrobię to dziś, nie jutro. Teraz, nie potem. 

Na początku może być ciężko. Dyscypliny nie buduje się w pięć minut. Ale z każdym małym sukcesem nabiera się wiary w siebie i pewnego rozpędu. Przekonania, że skoro udało mi się zerwać z drobnym nawykiem, dam sobie radę i grubszą rybą. Jeśli nauczyłam się odkładać rzeczy na swoje miejsce, to i zeznanie podatkowe złożę przed terminem. 

Kluczowym krokiem okazało się zrozumienie, że zanim podejmie się dane działanie, nadaje się mu negatywne cechy. Myśli się o tym, że będzie nudno, że trzeba będzie się wysilić. Ale gdy wreszcie zabieramy się do realizacji odwlekanego zadania, zdajemy sobie sprawę, że nie jest wcale tak nieprzyjemnie. Zawyczaj zajmuje nam to mniej czasu niż się spodziewaliśmy, wcale nie boli, a po zakończeniu czujemy ulgę, że mamy to już z głowy. Diabeł nie taki straszny...

Na odpowiedzi na prokrastynację najlepiej wypracować sobie codzienną rutynę. Nasze życie pełne jest czynności, które wykonywać trzeba, chyba że chcemy zarosnąć brudem, przymierać głodem i przepaść w bałaganie. Praca, porządki, higiena, formalności, sprawy urzędowe i administracyjne... Jeśli włączy się je wszystkie w pewien plan, realizowany rutynowo, nie trzeba się już nad nimi zastanawiać ani szukać w sobie woli ich wykonania. Wstajesz rano i realizujesz plan, punkt po punkcie, bez żadnego „potem, pojutrze”. Dodatkową korzyścią będzie fakt, że układając sobie taki plan, możesz też wyeliminować z niego czynności zbędne, rozłożyć równomiernie obowiązki na wszystkich domowników, uwzględnić czas i miejsce na przyjemności, odpoczynek, rozrywkę. 

Niektórzy mawiają, że rutyna, dyscyplina i porządek są nudne. Też tak kiedyś uważałam, ale na własnej skórze przekonałam się, że nic bardziej mylnego. Nudny jest brak urozmaicenia, ale o urozmaicenie też można zadbać w ramach planu. Tak rozkładać zadania, by uniknąć znużenia. Dbać o różnorodność w każdej dziedzinie życia.

A dzięki rutynie, dyscyplinie i porządkowi można zajść naprawdę daleko. Dają siłę i spokój, pewność siebie i świadomość swoich możliwości.

Popularne posty z tego bloga

Memento vivere

Gdy w ostatnim wpisie dzieliłam się z Wami radością życia, w komentarzach słusznie zauważyliście, że takie podejście nie dla każdego jest oczywiste, proste, naturalne, wrodzone. Niektórzy muszą się go nauczyć czy też wyćwiczyć.  Czy można nauczyć się cieszyć z faktu, że oto widzimy narodziny nowego dnia, że dane nam jest przeżyć kolejną dobę? Sposobów na to jest wiele, myślę, że taka radość może przyjść na co najmniej dwa.  Pierwszy, dość brutalny i gwałtowny: przez doświadczenie własnej lub cudzej poważnej choroby, wypadku, otarcie się o śmierć lub utratę kogoś ważnego, bliskiego, kochanego, zachodzi proces uświadamiania sobie własnej śmiertelności, kruchości życia, jego ulotności, nieuchronności śmierci. Drugi: gdy ten sam proces następuje powoli, pod wpływem doświadczenia życiowego, upływu czasu, obserwacji świata i własnej refleksji.

Ajka Minimalistka - kolejny rozdział

Zgodnie z zapowiedzią rozpoczynam kolejny rozdział. Prosty blog - czyli to miejsce, niestety nie odpowiada już moim potrzebom. To znaczy nie odpowiada mi ta platforma, na której go piszę, blogspot. Jej niedostosowanie do moich obecnych wymagań nie tłumaczy oczywiście rzadkiej publikacji tekstów w ostatnich latach, ale prawdą jest, że na pewno nie pomagało w pisaniu. Nie ma co jednak szukać wymówek czy wytłumaczeń.  Prosty blog pozostaje tutaj, nie znika. Wiem, że są wśród Was osoby, które wciąż lubią wracać do starych wpisów. Jednak od teraz nowe treści będę publikować w nowym miejscu, do którego serdecznie Was zapraszam. Moje nowe blogowe gospodarstwo nazywa się Ajka Minimalistka i znajdziecie go pod tym adresem . Będą się tam pojawiać nie tylko wpisy, ale również w osobnej zakładce można znaleźć wszystkie odcinki podcastu, który nagrywam od kilku miesięcy.  Zapraszam, do poczytania, posłuchania i zobaczenia! 

Uniform minimalistki

Temat osobistego uniformu obracam w głowie już od kilku lat, co najmniej. Jednak jeszcze do niedawna nie czułam się gotowa na to, by ostatecznie zdefiniować go dla siebie. Owszem, wiedziałam, że ciągnie mnie w tym kierunku i że coraz bardziej zbliżam się do wprowadzenia go w życie na co dzień. Jednak jeśli obserwowaliście, być może, moje materiały o kolorowej szafie minimalistki na YouTube , w cyklu, w ramach którego zaprezentowałam całą swoją kapsułową garderobę na wszystkie pory roku, mogliście zauważyć, że wprawdzie mój styl i zestawy ubraniowe były już dość wyraziste i powtarzalne, trudno było by nazwać je uniformem.  Tak jednak się złożyło, że w międzyczasie zmieniłam tryb życia poprzez powrót do oprowadzania po Krakowie (już nie tylko po Wawelu, jak było parę lat temu), więc o wiele częściej wychodzę pracować poza dom. Oczywiście wymusiło to dostosowanie zawartości szafy i pewne jej uzupełnienia. A jednocześnie kilka ubrań z niej wywędrowało. Z powodu zużycia, ale też zmian