Wywiad z Dominique Loreau znalazłam już dość dawno, dzięki blogowi minimalistyczna droga. Chciałam się nim podzielić także z Wami, potrzebna była tylko wolna chwila na jego przetłumaczenie. Zapraszam do lektury, w ten deszczowy weekend, ciekawe, jak Wam się spodoba?
Wersję francuskojęzyczną znajdziecie tutaj, jeśli wolicie czytać w oryginale.
Dominique Loreau
Sztuka prostoty
Bobby Lœwenstein (tłumaczenie Anna Mularczyk-Meyer)
Tak wiele moglibyśmy zyskać, żyjąc skromniej. Jednak posprzątanie w domu, szafach, terminarzu, a nawet w notesie z adresami to za mało. Trzeba także oczyścić swój umysł. Dominique Loreau, Francuzka zakochana w Japonii, opowiada nam o swojej metamorfozie pod wpływem estetyki zen.
Oczyść swój dom! Opróżnij szafy! Zrezygnuj z kompulsywnych zakupów! Jedz skromniej! Pozbądź się ton zbędnych przedmiotów, które przeszkadzają ci żyć! Polecenia Dominique Loreau brzmią niemal jak rozkazy. Jednak nie wynika to z apodyktycznego usposobienia, lecz z faktu, że z chwilą, gdy odważyła się zrobić generalne porządki, poczuła się tak szczęśliwa, iż mamy ogromną chęć pójść za jej przykładem. Uwaga: „generalne porządki” dotyczą absolutnie wszystkich aspektów życia: zarówno garderoby, jak i biblioteki, spiżarni tak samo jak notesu z adresami! Zdaniem tej miłośniczki podróży, która w końcu uległa urokowi Japonii „zen”, gdzie mieszka od dwudziestu pięciu lat, nasze życie jest przepełnione na wszystkie możliwe sposoby: zbyt wiele przedmiotów i za dużo jedzenia, ale też zbyt wiele aktywności, zbyt wiele związków, zbyt wiele gadania, zbyt wiele myśli... Niezależnie od dziedziny nasza czasoprzestrzeń jest przepełniona jak jakaś graciarnia, gdzie niemożliwy jest rozwój. Tymczasem to, co nas przytłacza, niemal nigdy nie jest nam niezbędne do życia. Cała siła umysłu zen polega na pokazaniu, że estetyka bierze się z samej życiowej użyteczności. W swojej książce „Sztuka prostoty” Dominique Loreau trenowała nas w skromności (zaskakująco zmysłowej): od (prawie) pustego domu do (prawie) ascetycznego ciała, i dalej — do (w pełni) ożywionego umysłu. Po jej przeczytaniu nas również ogarnęło ogromne pragnienie upraszczania. Zapragnęliśmy poznać tę subtelną prowokatorkę.
Nouvelles Clés: Gdy czyta się Pani książki, budzi się ochota, by pójść za Pani przykładem i opróżnić szafy, salony, terminarze, a nawet głowy! Skąd wzięło się u Pani to upodobanie do skromności? Czy był to jakiś moment przełomowy, czy zawsze Pani taka była?
Dominique Loreau: Zawsze kochałam porządek, podróże i piękne przedmioty. Ich połączenie zmusza do zachowania prostoty. Gdy dwadzieścia pięć lat temu przyjechałam do Japonii, chciałam zostać sprzedawcą antyków, bo tak bardzo podobały mi się ich meble. Lecz w końcu zorientowałam się, że przeszkadzały mi one bardziej niż cokolwiek innego. Zaczęłam się ich pozbywać. Tak czy owak, oprócz kilku bardzo pięknych przedmiotów, nigdy nie znosiłam obecności zbędnych rzeczy w domu, wokół siebie... Myślę więc, że to leży w mojej naturze. Aby czuć się „u siebie” nie potrzebuję żadnych przedmiotów, tylko spokoju, ciszy, ciepła w zimie i chłodu w lecie oraz możliwości wzięcia porządnej kąpieli.
N. C.: Może tę sztukę życia wpojono Pani przez wychowanie?
D. L.: Nie za bardzo. Mam pięćdziesiąt lat, co oznacza, że moje dzieciństwo przypadło na czasy, gdy posiadało się o wiele mniej przedmiotów niż obecnie. W domu moich rodziców nie było tak wiele rzeczy. Nie martwiliśmy się tym. Nigdy nie czułam potrzeby posiadania wielu rzeczy. Gdy miałam 20 lat, w moim pokoju znajdowało się tylko łóżko, obraz na ścianie i fotel. Ale nie zwracałam na to szczególnej uwagi. Miłość dla wielkiej prostoty poczułam w Japonii, gdy zobaczyłam wnętrza zen... i kontrast, jaki stanowią one w porównaniu ze współczesnymi japońskimi mieszkaniami, zawalonymi najróżniejszymi przedmiotami. A potem ciągłe podróże pomogły mi pozbyć się wielu rzeczy. Podsumowując, wszystko to przyczyniło się do faktu, że zachowałam bardzo mało rzeczy.
N. C.: Współcześni Japończycy oddalili się od estetyki zen?
D. L.: To zależy... Na pierwszy rzut oka — tak. Chyba nigdy nie widziałam tak zagraconych mieszkań jak japońskie! Nieprawdopodobne zbiory. Przedmioty są wszędzie, na szafach, w pudłach poustawianych aż po sufit! Nawet w bogatych domach. Im więcej mają miejsca, tym więcej tam chowają. To przerażające.
N. C.: Bulimię można tłumaczyć jako odruch wygłodzonego, który boi się braku, jak wiewiórki, nerwowe i obawiające się o przyszłość. Lecz Japończycy są bogaci...
D. L.: Jeszcze do niedawna byli bardzo biedni. Po drugiej wojnie światowej stracili wszystko i ich mentalność uległa całkowitej zmianie. Zaczęli pracować, pracować, pracować, aby zdobywać dobra materialne, niekoniecznie wartościowe przedmioty. W bogatych krajach społeczeństwo konsumpcyjne pozornie hojnie, lecz w istocie perwersyjnie, umożliwia ubogim gromadzenie pewnej ilości przedmiotów niskiej jakości, Dzieje się tak nawet we Francji. Nawet te osoby, które mają najmniej pieniędzy, wydają wszystko, by gromadzić mnóstwo niepotrzebnych rzeczy. Większość ludzi nie zdaje sobie sprawy, że mogliby zyskać, bardziej się ograniczając.
Niemniej jednak nawet najskromniej żyjący Japończycy wydają mi się nieskończenie bardziej zdolni do docenienia prostego piękna niż ludzie Zachodu, nawet bogaci. Bierzmy przykład z tego aspektu ich kultury. Chociażby ich upodobanie do herbaty! Muszę się przyznać, że uzależniłam się od herbaty, a właściwe od chińskiej herbaty, którą cenią Japończycy. Na przykład herbatę ulung, która ma tysiące rodzajów – niektóre z nich są droższe niż najlepsze bordoskie wina. Jest ona lekko fermentowana... Zielonej herbaty nie poddaje się fermentacji. Angielska herbata, tzw. herbata czerwona lub czarna, jest tak sfermentowana jak skórka zepsutego banana. Herbata ulung jest sfermentowana tylko w 30%, na zewnątrz. Zależy to również od pory roku, jest herbata letnia, jesienna, wiosenna... Herbatą można mocno się odurzyć. Odkryłam to po wielkim zawodzie miłosnym. Udało mi się przetrwać tę próbę tylko dzięki temu lekarstwu!
Dzisiaj do uspokojenia wystarczają mi same zmysłowe doznania związane z piciem herbaty! Ten napój świetnie pasuje do tego, czego nauczyłam się w Japonii pod względem zmysłowych przyjemności. Dla mnie ważniejszy jest zmysł dotyku niż węchu. Oczywiście również wzrok... I słuch! Piszę właśnie książkę o deszczu. Moją ulubioną muzyką jest szum deszczu uderzającego o drzewa, o dachy.
N. C.: Temat wody doprowadził nas do kąpieli, którą uważa Pani za część swojego minimum życiowego. Nie chodzi o mycie...
D. L.: Ależ skąd! Umyć trzeba się wcześniej! Dopiero gdy jest się porządnie umytym, wchodzi się do kąpieli, bardzo gorącej, by oddać się medytacji lub marzeniom. Balia może być wykonana z cedrowego drzewa, którego zapach wydobywa się dzięki gorącu... Francuzi nie wiedzą, jaką przyjemnością jest kąpiel. Pobyt w japońskich źródłach termalnych, tryskających spośród skał, to szczyt szczęścia. Proszę sobie wyobrazić: zima, zanurza się pani w gorącej wodzie aż po szyję, wokół krajobraz pokryty śniegiem, a przed panią mała tacka z lekkiego drewna, na której ustawiono szklaneczkę sake... Gdy robi się pani za gorąco, robi pani kilka kroków po śniegu, a potem szybko z powrotem zanurza. Nic nie daje mi większego zadowolenia. Nawet zapach siarki wydaje się tam cudowny.
Kolejną wielką zmysłową przyjemnością dostępną w Japonii jest kontakt z drewnem, przede wszystkim w świątyniach i w gospodach. Dźwięk stąpania bosych stóp po drewnianych matach tatami uspokaja i poprawia humor. Japończycy zachowali sztukę doboru kawałków drewna, które pod stopami brzmią jak ćwierkanie świerszczy. To takie proste!
N. C.: Nawołując do prostoty, zaleca pani oczywiście opróżnianie szaf i domów, ale także notesu z adresami, terminarza, a nawet głowy! Uprawia pani medytację zen?
D. L.: Tak, od dawna, zaczęłam jeszcze zanim przyjechałam do Japonii, gdy mieszkałam w USA. Teraz to ma największe znaczenie. Opróżnianiem garderoby lub domu zajmowałam się dwadzieścia lat temu. Dla mnie to już zupełna przeszłość — a moja książka stanowi podsumowanie notatek, które spisałam w tamtym czasie. Obecnie opróżniam przede wszystkim swój terminarz.
Staram się mieć jak najwięcej wolnego, dostępnego czasu. Często przebywam w domu, w ciszy. I zgłębiam to, co naprawdę interesuje mnie w życiu. Mam już dość byle jakich, powierzchownych znajomości. Starannie dobieram ludzi, z którymi się spotykam, dania, które jem, programy, które oglądam w telewizji. Zasmuca mnie, gdy widzę, jak bardzo współcześni pogrążają się w fałszywych problemach. Komplikują sobie życie. Po co płacić za uprawianie sportu w odległej i drogiej siłowni, gdy można ćwiczyć w każdej chwili, na przykład spacerując, albo robiąc porządki?
N. C.: Jednak odciążanie notesu z adresami wydaje się trudniejsze. Skreśla pani nazwiska najmniej interesujących osób? Hinduski mędrzec Osho powiedział: „Szczęśliwy ten, kto ma wielu przyjaciół”. Rzecz jasna chodziło mu o prawdziwych przyjaciół...
D. L.: A jednak dobrze pani wie, że prawdziwi przyjaciele to rzadkość. Poza tym w życiu wszyscy się zmieniają. Uważam, że w pewnym momencie trzeba odpuścić niektóre relacje. Podtrzymywanie ich dla uświęconej zasady, że zna się kogoś od dawna, nie ma sensu. Jeśli nie ma się już z kimś wiele wspólnego, lepiej się już z tą osobą nie kontaktować. Zerwałam znajomość z osobami, do których wysyłałam kartki z życzeniami od dwudziestu czy trzydziestu lat, chociaż nie mieliśmy sobie już nic do powiedzenia. Czemu to służyło? Pewnego dnia postanowiłam z tym skończyć.
N. C.: Aby zrobić miejsce na inne sprawy...
D. L.: Oczywiście. Przede wszystkim, aby uwolnić się od fałszywego poczucia przymusu. Po co utrzymywać fałszywe relacje? Z moralnego obowiązku? Z obawy przed samotnością? Prawdziwych przyjaciół chce się widzieć, dzwonić do nich, często się z nimi kontaktować! Potrzebujemy ich. Żyje się o wiele spokojniej, jeżeli otacza się niewielu osobami, ale takimi, które naprawdę się liczą! O wiele łatwiej znaleźć dla nich czas... Tak właśnie funkcjonuję. Wiem, że szokuję wiele osób (śmiech).
N. C.: Na koniec zachęca nas pani do opróżnienia naszych głów, przepełnionych zbędnymi myślami...
D. L.: Jeśli nasze zmysły są pobudzone, nie trzeba tyle myśleć. Zapomina się o wszystkim i dochodzi do umysłowego punktu zero, do satori, którego osiągnięcie zajmuje mnichom zen tyle godzin medytacji! (śmiech) Nie krytykuję. Gdy przebywałam w klasztorze zen, lubiłam patrzeć, jak wstaje dzień, po medytacji, i brać udział w sprzątaniu, aby doprowadzić świątynię do nieskazitelnego stanu spokoju i czystości. Zupełnie nie rozumiałam modlitw, ale nie miało to żadnego znaczenia. Dźwięk gongu, głosy śpiewających kobiet, głucha wibracja głosów mężczyzn. Przechodziliśmy na inny poziom. I docierało do mnie, że to właśnie jest życie! Każdy mógłby poznać to szczęście, gdyby wziął na siebie odpowiedzialność za swoje otoczenie. Wystarczy miotła i łopatka. I poczucie moralności. W mieście, w którym wszyscy mieliby poczucie moralności, na ulicach nie byłoby potrzeba nawet czerwonych świateł, ludzie uważaliby na siebie. Jednak nie trzeba posuwać się aż tak daleko. W naszym życiu mogłoby być o wiele więcej prostoty, estetyki, serdeczności, gdyby każdy zajął się sobą. A polityka i religie stałyby się fałszywymi problemami.
Japończycy są trochę tacy. O wiele bardziej otwarci niż się uważa. Nawet na inne religie: mam japońskie koleżanki, które jednocześnie wyznają shintoizm (na okoliczność narodzin lub pogrzebów), katolicyzm (na okoliczność ślubu), protestantyzm (dla kazań), buddyzm (dla medytacji)... Ta mieszanka im nie przeszkadza. Liczy się wiara. Zazwyczaj są na tyle skromne, by przyznać, że istnieje coś, co je przerasta.
To, czego naprawdę się trzymają, to kultura ciała. Na przykład ich zdaniem jedzenia doświadcza się dopiero na pewnym poziomie duchowym. Warzywo pokrojone w skupieniu i z szacunkiem — istnieje wiele pięknych haiku na temat zwykłej rzepki, różowo-białej, ułożonej na talerzu z czarnej laki, pokrojonej i przygotowanej na tysiąc sposobów. Albo zwykła miska zupy, którą bierze się w dłonie: to uświęcony gest. Delikatnie podnosi się przykrywkę, wącha parę, kontempluje widok grzyba, orzecha, algi. Bądź też można wyobrazić sobie filety z ryby, ułożone na lodzie, na małej, wypolerowanej na wysoki połysk ladzie z cennego drewna w skromnej restauracji, za którą stoi kucharz w białej kurtce, oczekujący aprobaty jak bożego sądu... Cóż to za wspólne doświadczenie! I rozumieją to nawet najskromniej żyjący Japończycy.
Przygotowuję notatki na wszystkie te tematy do przyszłej książki. W „Sztuce prostoty” wiele osób dostrzegło tylko pierwszą część, która dotyczy pozbywania się rzeczy materialnych. Ale dla mnie to wyłącznie warunek przejścia do pozbywania się pod względem mentalnym. Teraz skupiam się na tej kwestii. Im dalej, tym bardziej mam ochotę odwrócić sentencję Kartezjusza: nie „myślę, więc jestem” lecz „jestem, więc myślę”. Powinniśmy przywiązywać o wiele więcej uwagi do zmysłów niż do myśli. W ten sposób dostrzega się o wiele więcej. Istnieje olbrzymia ilość rzeczy, których nie sposób określić słowami, więc wyjaśnianie ich niczemu nie służy.
Całkiem niedawno doznałam małego olśnienia. Mieszkam w Japonii już od dwudziestu sześciu lat... Japończycy nie cierpią żadnych dyskusji o charakterze filozoficznym, metafizycznym itp. O takich sprawach nigdy się nie rozmawia. Nawet o religii. A jednocześnie są bardzo uduchowieni. Dla nich ważną sprawą jest na przykład dobre jedzenie, wyrafinowane, wyjazd do źródeł termalnych itp. Stwierdziłam, że w rzeczy samej zrozumieli, że próbowanie wyjaśnienia kim jesteśmy, po co żyjemy, dokąd zmierzamy — to wszystko nie ma sensu. Dzięki kulturze zen zrozumieli, że zasadniczą sprawą jest, aby żyć dobrze i korzystać ze zmysłów tyle, ile to możliwe. U nas, ludzi Zachodu, przyjemność zawsze wywołuje pewne poczucie winy. Dla nas to nie jest świętość...
N. C.: Od kilkudziesięciu lat próbujemy to zmienić. Lecz nie tak łatwo pozbyć się starych wyrzutów sumienia.
D. L.: I wciąż próbujemy wszystko wyjaśnić za pomocą umysłu i pozbyć się poczucia winy, uzasadniając przyjemność względami zdrowia. Powinniśmy pozbyć się obciążeń umysłowych zaszczepionych nam przez naszą kulturę, poprzez religię, filozofię... Spróbujmy żyć lepiej, nie szukając na siłę wyjaśnienia wszystkiego! Poddajmy się lenistwu. Dużo mówi się o odpuszczaniu, ale ono nie powinno być reakcją na stres: raczej stanem ducha, naturalną euforią, ale pozbawioną ostentacji, pieczołowicie chronioną wewnątrz nas.