Wróćmy do rozpoczętej opowieści. Opowiedziałam Wam ostatnio o tym, że nie miałam dbania o porządek i czystość w mieszkaniu w zbyt wielkim poważaniu, uważając pedantyczne sprzątanie za czynność niegodną zainteresowania osoby mającej się za inteligentną. Sprzątałam więc niezbyt regularnie i bez entuzjazmu, korzystając z każdej wymówki, by z niego zrezygnować. Nie byłam zupełną bałaganiarą i brudasem, ale do perfekcyjnej pani domu sprawdzającej obecność kurzu na ramach portretów przodków za pomocą śnieżnobiałej rękawiczki było mi wielce daleko.
Budziło to lekką frustrację i poczucie, że nie daję rady, ale wydawało mi się, że inaczej być nie może. Bo mam za mało czasu, za dużo obowiązków, coś mi się przecież od życia należy poza pucowaniem kątów, w które nikt nigdy nie zagląda i mordowaniem kotów z kurzu. Uprzednio pieczołowicie wyhodowanych pod meblami, zapewne z zamiarem wystawiania na międzynarodowych konkursach. Ha, parę spasionych czempionów wśród nich było!
Pewnie nic by się w tej kwestii nie zmieniło, gdyby nie szereg zmian, które nastąpiły w moim życiu w ostatnich latach, a których historię znacie wszyscy. W miarę, jak z domu wywędrowywały całe megatony niepotrzebnych rzeczy, a pomieszczenia, szafy i półki stopniowo pustoszały, porządek zaczął robić się jakby sam. Sztandarowa zasada, że należy mieć miejsce na każdą rzecz, a każda rzecz musi znajdować się na swoim miejscu, naprawdę działa jak złoto. Wystarczyło nauczyć się odkładać przedmioty po użyciu na miejsce im przeznaczone. Kwestia wypracowania sobie nawyku.
Natomiast wszelkie niedociągnięcia czystościowe zaczęły rzucać się w oczy jak nigdy wcześniej. Dawniej, gdy blaty i inne płaskie powierzchnie były zastawione bzdurkami i różnymi łapaczami kurzu, nie widać było zbytnio, że nie zostały wytarte.
Mnie samą własna nie-do-końca-chlujność jęła irytować. Dotarło do mnie, że nieregularne sprzątanie nie jest przejawem artystycznego wysublimowania i rzekomej wybujałej inteligencji, lecz działaniem wskazującym na wewnętrzne rozmemłanie oraz brak systematyczności i dyscypliny (z dyscypliną też nie zawsze się lubiłyśmy).
Pomyślałam, że inteligentna osoba nie powinna szczycić się tym, że zawsze ma coś ciekawszego do zrobienia od sprzątania, lecz mogłaby za to dać świadectwo sprawnej i sprytnej organizacji przestrzeni i czasu pozwalającej na utrzymanie czystości niewielkimi nakładami i wysiłkiem. Powiedziałam sobie: kobieto, masz do utrzymania w czystości raptem 40 metrów kwadratowych, nie masz dzieci, za to wolny zawód i fajnego Męża, który nie bałagani, nie rozrzuca swoich rzeczy gdzie popadnie i chętnie pomaga w pracach domowych. I nie stać Cię na tę odrobinę wysiłku, by nie dopuszczać do powstawania kurzowych kotów za meblami? Doprawdy?! Korona spada z główki przy odkurzaniu czy co?
Było też kilka przypadków skrajnej irytacji przy czyszczeniu zapuszczonego piekarnika oraz różnych zakamarków łazienki, gdzie pobieżne sprzątanie doprowadziło do narastania osadów, pleśni i obcych form życia (śpiewających wesoło pod czarnymi noskami). Wnioski były jasne i proste: nie warto doprowadzać do takiego stanu, gdy trzeba stracić mnóstwo czasu, zdzierać paznokcie czy sięgać po żrącą chemię, by pozbyć się narosłego syfu i malarii. Gdy dba się o czystość regularnie, do sprzątania zazwyczaj wystarcza sama woda i ściereczka z mikrofibry, ewentualnie woda z octem lub delikatnym środkiem myjącym, bez konieczności angażowania w ten proces narodowych sił zbrojnych, laboratorium młodego chemika, niebezpiecznych narzędzi oraz modlitw do patrona czystości, św. Józefa.
Od czasu, gdy pracuję przez większą część czasu domu, zrozumiałam, jak bardzo mój stan ducha i umysłu jest zależny od stanu otoczenia. Wzajemnie wpływamy na siebie - ja na otoczenie, otoczenie na mnie. I istnieje ścisła dwukierunkowa zależność między naszym stanem. Im większy spokój w mojej głowie, tym większy porządek na zewnątrz. Nieporządek zewnętrzny zakłóca zaś mój stan wewnętrzny. Samym sprzątaniem skołatanej głowy nie da się uspokoić, ale czysty umysł domaga się równie czystego środowiska wokoło.
Zrozumiałam też, dlaczego sprzątanie jest przyjemnością, nie przykrym obowiązkiem. Pisaliście o tym w Waszych refleksjach na ten temat. To nawiązywanie kontaktu z przestrzenią, mieszkaniem, z rzeczami, które mnie otaczają, a otaczają mnie, bo zostały w tym celu wybrane i są ważne, potrzebne, lubiane. Opanowywanie chaosu i przywracanie harmonii. Krótkotrwałej i przemijającej, po to, by znów ją przywrócić.
Dotarła też do mnie, że skoro w pewien sposób jestem częścią tej przestrzeni, w której żyję, chcę dbać o jej czystość i uporządkowanie podobnie jak dbam o swoje ciało. Nie uznałabym przecież, że nie muszę myć się przez parę dni, bo mam bardziej interesujące zajęcia (nawet tam, gdzie nie ma warunków do mycia, człowiek stara się zachować choćby minimum higieny, w górach na przykład). To przecież kwestia dobrego samopoczucia.
Sprzątanie i przywracanie czystości stało się naturalną częścią codzienności. Powtarzalnym rytuałem. Aktem miłości do świata, radości, jedności z nim. Jednym z tych koniecznych i ważnych kroków, od którego zależy jakość życia nas dwojga. Podobnie jak przygotowywanie domowych posiłków, pieczenie chleba, spacer dla relaksu. Sprawy, na które czas i siły muszą się znaleźć, bo jeśli się nie znajdą, nasz wycinek rzeczywistości straci część ze swojej urody.
Nadal uważam, że bywają rzeczy i sprawy ważniejsze od sprzątania. Jednak jest ich o wiele mniej niż mi się onegdaj wydawało.