Niektórzy mają wakacje, ale to jeszcze nie moja kolej. Dopiero we wrześniu, zgodnie z naszym zwyczajem i upodobaniami. Mało udzielam się na blogu nie z powodu leniuchowania pod gruszą, lecz pracy nad książką, a w zeszłym tygodniu zacieśniania więzów rodzinnych. Tyle tłumaczenia się z nieregularności wpisów.
O sprzątaniu mieliśmy rozmawiać. Pomówmy jednak najpierw o bałaganie i chaosie.
Nie byłam urodzoną porządnicką. Nie jestem, nie mam tego we krwi. Ale bałaganiarą i brudasem też nie byłam. Raczej lubiłam czystość i porządek, tyle, że uważałam sprzątanie za dopust boży, przykrą i bolesną oraz żałośnie nudną konieczność. Przymus.
Gdy dorasta się w pobliżu artystów (malarzy, muzyków i innych pięknoduchów), człowiek nabiera przekonania, że nieład i pewien stopień zapuszczenia dodaje życiu niezwykłego uroku, a troska o biel firan i porządek w szafie jest oznaką drobnomieszczaństwa, która przystoi jedynie szacownym matronom i odmóżdżonym paniom niemającym niczego ciekawszego do roboty niż czyścić srebra i trzepać dywany. Inteligentni ludzie nie zawracają sobie głowy takimi nieistotnymi sprawami, a sprzątają dopiero wtedy, gdy jest na tyle brudno i nieporządnie, by po fakcie było widać różnicę. Bo po cóż wycierać kurz, którego (niemal) nie widać? Albo zamiatać, gdy na podłodze można dostrzec ledwie parę pyłków i kłaczków? Lepiej wyhodować porządne spasione koty z kurzu, takie, co same wyłażą zza mebli. Przynajmniej po posprzątaniu będzie można docenić efekty, poczuć, że ten bolesny proces miał jakiś sens.
Sprzątałam więc, lecz nie zawsze regularnie. W założeniu raz na tydzień, ale czasem rzadziej. Akcyjnie. Raz a solidnie, a nie często i po trochu. I właściwie każdy pretekst był dobry, by sobie zaplanowane na dany dzień porządki odpuścić. Spontaniczne wyjście ze znajomymi na piwo, ciężki dzień w pracy, stresująca sytuacja... Przecież sprzątanie nie zając, nie ucieknie. Przewróciło się, niech leży. Cały luksus polega na tym, że nie muszę go podnosić. Będę się potykał czasem, będę się czasem potykał, ale nie muszę sprzątać (...) Kiedyś się wezmę. Lepiej poczytam sobie coś ciekawego. Albo pooglądam telewizję.
Wobec tego w moim otoczeniu rzadko panował porządek i całkowita czystość. Do wielkiego bałaganu i całkowitego zarośnięcia brudem też raczej nie dopuszczałam, balansując gdzieś pośrodku. Lekki rozgardiasz, mały bajzelek. Tu plama na szafce, tam sterta papierów, tu szuflada, w której niczego nie znajdziesz. Bo tak jest ciekawiej, zabawniej. Przynajmniej coś się dzieje. Porządek to nuda, rutyna to śmierć. Lepsze jest zdrowe zapuszczenie, dobra dawka chaosu. Sterylna czystość przeraża.
A jednak nie było mi z tym komfortowo. Niby pogardzałam perfekcyjnymi paniami domu, które zamartwiają się o swe dywany, ale z tym delikatnym zapleśnieniem też nie było wygodnie. Czegoś brakowało, coś zaczęło przeszkadzać. Chociażby to, że im rzadziej się czyści niektóre przedmioty, tym trudniej przywrócić je do zadowalającego stanu. Brud włazi głęboko i bardzo trzeba się napocić, by się go pozbyć. W chaosie trudno się odnaleźć. A artystyczny nieład nie sprzyja skupieniu i wydajnej pracy umysłowej.
Jak się domyślacie, przyszedł w końcu czas na zmianę. O tym, jak przebiegała i co z niej wynikło, opowiem następnym razem. Staram się pamiętać o tym, że krótsze wpisy są lżej strawne, lepiej więc dzielić tematy na małe odcinki niż płodzić niekończące się posty - tasiemce.