Przejdź do głównej zawartości

Och, darling, nie dawaj mi diamentów!

Słodkie przekleństwo. Nie, nie mam na myśli czekolady, lecz prezenty. Sądząc z częstotliwości, z jaką bywam o nie pytana, nie jestem osamotniona, jeśli chodzi o mieszane uczucia w tej kwestii. Kłopot sprawiają zarówno wtedy, gdy mamy być dobroczyńcami, jak i wtedy, gdy inni nas obdarowują. 

Ciekawe, w dzieciństwie się je uwielbia. Wyczekuje z niecierpliwością. Pod choinkę, od Mikołaja, na urodziny, bez okazji. Co masz dla mnie, co masz? W dorosłym życiu nie zawsze mnie cieszą. Dlatego, że często widzę w nich kulturowy przymus, uciążliwy zwyczaj zamiast szczerej chęci dzielenia się. Dawania radości. Od serca. Ileż to razy zamiast radości dostałam kłopot, ciężar, niepotrzebny grat? Zbyt często. 


Nietrafione prezenty biorą się z braku rzeczywistego zainteresowania drugą osobą. Trzeba coś dać, bo tak wypada, więc albo kupuje się cokolwiek na chybcika i bezmyślnie, albo wprawdzie z namysłem, staraniem, drogo, ale według swoich upodobań, tak, jakby kupowało się dla siebie samego. A tymczasem, gdy dobrze zna się daną osobę i postara popatrzeć odrobinę dalej niż koniec własnego nosa, nawet wymyślenie fajnego podarunku dla kogoś, kto „wszystko już ma”, nie jest przesadnie trudnym zadaniem. Tym bardziej, że zawsze można zasięgnąć języka, popytać rodzinę i znajomych, a w najgorszym razie zapytać samego głównego zainteresowanego: a co byś chciał? Co by ci się przydało? Nie chcę uszczęśliwiać cię nie siłę...

Innym rodzajem szkodliwego prezentu jest „uspokajacz sumienia”. Najczęściej praktykowany przez zapracowanych rodziców, daleko mieszkających dziadków lub wiecznie zajętych małżonków/narzeczonych/kochanków (niepotrzebne skreślić). „Nie mam dla ciebie czasu, ale za to kupuję ci drogie prezenty.” Super, naprawdę. 

Najbardziej bezsensowne podarki w życiu dostałam od osób, które nigdy nie postarały się, by naprawdę mnie poznać. Albo nie miały dla mnie czasu, chociaż podobno chciały. Najpiękniejsze i najprzyjemniejsze od tych, którym zależało na sprawieniu radości. I nie zawsze były to kosztowne przedmioty. 

Byłabym za tym, byśmy rzadziej dawali sobie prezenty. Jak najrzadziej. Zwłaszcza te materialne. Zamiast rzeczy tyle innych cudowności można sobie sprezentować! Najpiękniejszą jest czas spędzany razem, bezapelacyjnie. Myśl, ciepłe słowo, serdeczny uścisk.

Mistrzami takich darów od serca są moi Rodzice. Zdarzało mi się dostać od nich w prezencie wspólną rodzinną wycieczkę w jakieś piękne miejsce w Polsce. Wspólne odwiedziny w Pszczynie oraz zwiedzanie ogrodów rodziny Kapiasów będę wspominać pewnie do końca życia. Podobnie jak wyjazd do Wrocławia. Albo pytają, czy mam jakąś konkretną potrzebę zakupową (czasem miewam).

Nie kupujmy innym rzeczy potencjalnie zbędnych. Głupich gadżetów, zawalidróg, narzędzi jednozadaniowych (np. opakowanie do przechowywania obranej połówki banana). 
Dawniej byłam wrogiem dawania gotówki albo bonów zakupowych, ale z czasem zmieniłam zdanie. O niebo lepiej dostać pieniądze, z którymi zrobi się coś konkretnego (albo wrzuci do świnki), niż kolejną niepotrzebną bzdurę. I na pewnych etapach życia (np. gdy zakłada się pierwsze gospodarstwo domowe) gotówka jednak się przydaje. Zwłaszcza młodym na dorobku. 

I oczywiście wszystkie dobra zużywalne i przeżywalne: wino, dobre czekoladki, bilet na koncert czy do teatru albo zabieg spa. A także własnoręcznie wykonane drobiazgi lub prezenty jadalne. Mam znajomego, który jest zamożny, a na dodatek okropnie wybredny. Od czasu, gdy dowiedziałam się, jak trudno KUPIĆ mu coś przydatnego, z czego rzeczywiście by się ucieszył, piekę dla niego chleb, ciasto, dzielę się domowej roboty nalewką lub dżemem. I takie prezenty sprawiają mu radość.  

Warto ćwiczyć w sobie nieoczekiwanie prezentów. Nauczyć się je traktować jak coś nieobowiązkowego, niepotrzebnego. Wyobraź sobie, że nadchodzi dzień urodzin i nie dostajesz nic. Kompletnie nic. Nawet kwiatów. Ani czekoladek. Ani prezentów. Nawet najmniejszego. I co? Stało by się coś strasznego? Byłby foch na cały świat? Bo nikt nie pamiętał, nikt się nie postarał... Cóż za afront, zniewaga dla ego. 

Obdarowując innych, nie zapomnij powiedzieć, że nic się nie stanie, jeśli twój prezent zostanie przekazany dalej. Może się przecież okazać, że nie trafiłeś, pomimo najszczerszych starań. Nie obrazisz się, nie będziesz oczekiwać, że stanie na honorowym miejscu. Nie będziesz dopytywać, czy aby na pewno się przydał, czy się podoba, czy fajny jest. A zanim dasz cokolwiek, pomyśl, dlaczego dajesz. Bo wypada czy dlatego, że chcesz wywołać szczery uśmiech na czyjejś twarzy?

Zamiast dawać rzeczy, pieniądze czy inne zastępniki miłości, dawajmy sobie siebie. Bądźmy dla innych. Na co dzień i blisko. Wtedy, gdy nas potrzebują i wtedy, gdy niekoniecznie. 

Następnym razem pogadamy o tym, co zrobić z tymi niechcianymi i nietrafionymi prezentami, które zalegają w szafach, bo głupio się ich pozbyć. Jeszcze się ktoś obrazi przecież. 

Na zdjęciu torebka filcowa uszyta dla mnie jako prezent urodzinowy parę lat temu przez koleżankę. Nawet jeśli kiedyś się jej pozbędę, uważam ją za jeden z fajniejszych prezentów w życiu. Bo zrobiony specjalnie dla mnie. Uszyty ręcznie. Wyjątkowy. 

Popularne posty z tego bloga

Memento vivere

Gdy w ostatnim wpisie dzieliłam się z Wami radością życia, w komentarzach słusznie zauważyliście, że takie podejście nie dla każdego jest oczywiste, proste, naturalne, wrodzone. Niektórzy muszą się go nauczyć czy też wyćwiczyć.  Czy można nauczyć się cieszyć z faktu, że oto widzimy narodziny nowego dnia, że dane nam jest przeżyć kolejną dobę? Sposobów na to jest wiele, myślę, że taka radość może przyjść na co najmniej dwa.  Pierwszy, dość brutalny i gwałtowny: przez doświadczenie własnej lub cudzej poważnej choroby, wypadku, otarcie się o śmierć lub utratę kogoś ważnego, bliskiego, kochanego, zachodzi proces uświadamiania sobie własnej śmiertelności, kruchości życia, jego ulotności, nieuchronności śmierci. Drugi: gdy ten sam proces następuje powoli, pod wpływem doświadczenia życiowego, upływu czasu, obserwacji świata i własnej refleksji.

Ajka Minimalistka - kolejny rozdział

Zgodnie z zapowiedzią rozpoczynam kolejny rozdział. Prosty blog - czyli to miejsce, niestety nie odpowiada już moim potrzebom. To znaczy nie odpowiada mi ta platforma, na której go piszę, blogspot. Jej niedostosowanie do moich obecnych wymagań nie tłumaczy oczywiście rzadkiej publikacji tekstów w ostatnich latach, ale prawdą jest, że na pewno nie pomagało w pisaniu. Nie ma co jednak szukać wymówek czy wytłumaczeń.  Prosty blog pozostaje tutaj, nie znika. Wiem, że są wśród Was osoby, które wciąż lubią wracać do starych wpisów. Jednak od teraz nowe treści będę publikować w nowym miejscu, do którego serdecznie Was zapraszam. Moje nowe blogowe gospodarstwo nazywa się Ajka Minimalistka i znajdziecie go pod tym adresem . Będą się tam pojawiać nie tylko wpisy, ale również w osobnej zakładce można znaleźć wszystkie odcinki podcastu, który nagrywam od kilku miesięcy.  Zapraszam, do poczytania, posłuchania i zobaczenia! 

Uniform minimalistki

Temat osobistego uniformu obracam w głowie już od kilku lat, co najmniej. Jednak jeszcze do niedawna nie czułam się gotowa na to, by ostatecznie zdefiniować go dla siebie. Owszem, wiedziałam, że ciągnie mnie w tym kierunku i że coraz bardziej zbliżam się do wprowadzenia go w życie na co dzień. Jednak jeśli obserwowaliście, być może, moje materiały o kolorowej szafie minimalistki na YouTube , w cyklu, w ramach którego zaprezentowałam całą swoją kapsułową garderobę na wszystkie pory roku, mogliście zauważyć, że wprawdzie mój styl i zestawy ubraniowe były już dość wyraziste i powtarzalne, trudno było by nazwać je uniformem.  Tak jednak się złożyło, że w międzyczasie zmieniłam tryb życia poprzez powrót do oprowadzania po Krakowie (już nie tylko po Wawelu, jak było parę lat temu), więc o wiele częściej wychodzę pracować poza dom. Oczywiście wymusiło to dostosowanie zawartości szafy i pewne jej uzupełnienia. A jednocześnie kilka ubrań z niej wywędrowało. Z powodu zużycia, ale też zmian