Pod jednym z niedawnych wpisów Czytelniczka i blogerka My Slow Nice Life napisała w komentarzu, że „swoją drogą, jak sobie przypomnę moje życie z rodzicami za komuny, to widzę, jak bardzo minimalistyczne i jak bardzo slow było. Wszystko poukładane. W głowie i w życiu.” Uśmiechnęłam się do siebie, czytając te słowa, bo często o tym myślę, zresztą w książce też będzie o tym mowa.
Jak najdalsza jestem od gloryfikowania tego, jak żyło się za Polski Ludowej. Pamiętam to dobrze, w chwili przemian ustrojowych byłam dorastającą panienką, nie jest mi trudno przywołać wspomnienia tamtych czasów, zresztą rozmawiamy o nich nieraz z rodziną i znajomymi, myślę, że większość z nas ma dość wyważony stosunek do okresu PRL-u. Nikt z nas nie wzdycha z tęsknotą, nie twierdzi, że za komuny żyło się lepiej. Pewnie, że nie. Trzeba mieć coś nie tak z pamięcią, żeby tak twierdzić.
Jednak faktem jest, że tamte siermiężne realia wymuszały proste życie, bardzo slow. Warto o tym porozmawiać.
Niedawno jedna z moich krewnych powiedziała, że to było wtedy, gdy ludzie jeszcze mieli czas się spotykać. Tak, mieliśmy czas się spotykać. I nikt nie widział problemu w tym, że na stole podczas tych spotkań lądowały kanapki z pastą z sera topionego, a nie sushi czy wędliny z rozmaitych galicyjskich kredensów arcyksięcia i deska serów pleśniowych. Ważne było samo spotkanie, obecność, bliskość.![]() |
Plakat zaprojektowany przez Dawida Ryskiego, dostępny w Pan tu nie stał |
Był to też czas wymuszonej oszczędności i zaradności. Przerabiania wszystkiego, wykorzystywania każdej resztki, każdego drobiazgu, przechowywania najmniejszego nawet opakowania, bo mogło się przydać. Nic się nie marnowało, nie miało prawa.
Czas pomagania sobie nawzajem. Bezinteresownego dzielenia się. Spontanicznej serdeczności. Gościnności. Cudzoziemcy, którzy mieli okazję odwiedzić wtedy Polskę, wspominają do dzisiaj, z jak serdecznym przyjęciem się wtedy spotykali, nawet przez zupełnie przypadkowych ludzi.
Za żadne skarby świata nie chciałabym powrotu tego systemu, tamtej władzy. Braku wolności. Inwigilacji. Tej okropnej szarości, siermiężności, toporności. Ograniczeń, odcięcia od świata. Kurczę, jakie to było chore, że właściwie nie można było podróżować (gdy weszliśmy do strefy Schengen, popłakałam się ze wzruszenia, serio!). Jednak myślę, że byłoby fantastycznie, gdybyśmy potrafili w dzisiejszych warunkach, z tymi możliwościami, które mamy, wykorzystywać doświadczenia i umiejętności zdobyte w minionej epoce. Tę zaradność i oszczędność. Niemarnowanie. Poukładanie. Umiejętność życia skromnie, powoli i po prostu.
Może Was to zdziwi, jeszcze w poprzednim wpisie pisałam o pozbywaniu się co dzień jednej rzeczy, a teraz wzdycham do czasów, gdy nawet kubeczek po maśle roślinnym przechowywało się jak najcenniejszy skarb. Teraz nie ma takiej potrzeby. Gdybyśmy tak robili teraz, łatwo byłoby zginąć pod śmieciami. Nie o to przecież mi chodzi, chociaż oczywiście - jeśli jakieś zużyte opakowanie można wykorzystać do innych celów - jak najbardziej namawiam do tego.
Rzecz w tym, że nikogo wtedy nie trzeba było przekonywać do stosowania zasady 3R (reduce, reuse, recycle), bo była czymś naturalnym na co dzień. Logicznym, bo wymuszonym przez fakt powszechnej złej sytuacji materialnej społeczeństwa. Teraz jest uważana za hipsterskie wymysły. Bo wielu ludzi czuje się za bogatych na oszczędzanie i recykling.
Moglibyśmy lepiej wykorzystywać posiadane zasoby, mniej kupować, mniej zużywać. Potrafimy, robiliśmy tak jeszcze nie tak znowu dawno temu. Wtedy z przymusu, teraz możemy z wyboru. Za to mieć więcej czasu dla siebie nawzajem. Dla bliskich, dla rodziny, dla znajomych. Spotykać się dla samej radości bycia razem. Chociażby po to, by napić się razem herbaty.
Nie wdychajmy do PRL-u, ale zastanówmy się, jak tamte doświadczenia moglibyśmy przekuć na lepsze życie teraz. Rozleniwione społeczeństwa tak zwanego Zachodu czy młode pokolenia, które urodziły się już w nowej rzeczywistości, nie mają tej wiedzy. Nie mają porównania. My, którzy pamiętamy, wiemy, co było dobre wtedy, co jest świetne teraz, ale wiemy też, czego obecnie nam brakuje, a było oczywiste i powszechne jeszcze dwadzieścia parę lat temu.
[Na wszelki wypadek napiszę jednak jeszcze raz, bo wolałabym, żeby panowała w tej kwestii pełna jasność - nigdy w życiu nie powiem, że za komuny było lepiej. Bo NIE BYŁO.]