Czytelnik pod ostatnim wpisem, o oszczędzaniu, zadaje zasadnicze pytanie: Nie rozumiem jednej rzeczy. W jednym z postów piszesz, że „nie stałam się minimalistką", a teraz piszesz książkę o minimalizmie.. Nie powinien jej pisać minimalista? Pomyślałam, że to bardzo słuszne pytanie, nie dlatego, że samo niebycie minimalistką miałoby mnie dyskwalifikować jako potencjalną autorkę, bo czyż trzeba być mordercą, by pisać kryminały, lub otyłym, by opowiadać o dietach? Można być znawcą dowolnego tematu wyłącznie dzięki obserwacjom i gromadzeniu informacji, badaniom, analizom, chociaż osobiste doświadczenie jest wielką pomocą, a autor, który sam przerobił temat na własnej skórze, jest bardziej przekonujący.
Nie, pytanie Teo jest właściwe z innego powodu. Stali czytelnicy wiedzą, że z samym terminem „minimalizm” i nazywaniem siebie minimalistką (lub nie) zmagałam się od samego początku powstania bloga. Najpierw z entuzjazmem neofitki nazwałam blog właśnie w ten sposób („Minimalistka”), zaznaczając jednocześnie, że jeszcze nią nie jestem, może kiedyś będę. Wydawało mi się, że to nie jest możliwe, zbyt daleko byłam wówczas, za bardzo pogrążona w świecie rzeczy, już nauczenie się umiarkowania było pewnym wyzwaniem, a co dopiero dalsze wycieczki. Fascynował mnie ten temat, wydawał się bardzo kuszący, ale odległy, trudny.
![]() |
Mark Rothko - Untitled |
Na pewno nie pomagała stereotypowa wizja minimalisty w jednych sandałach i z setką rzeczy. Wiedziałam, że to tylko sztuczny obraz kreowany przez media i niektórych blogerów, ale gdzieś w głowie tworzyła się blokada - nie odpowiadałam temu obrazowi, ale wciąż nie czułam się gotowa, by stanąć w opozycji do niego, by powiedzieć, czym jest mój minimalizm. Ślizgałam się po powierzchni tematu, obwąchiwałam go, nadal podziwiałam, ale jedyne, co mogłam napisać w przywołanym przez Teo wpisie Od nadmiaru do umiaru, to „nie, na pewno nie stałam się minimalistką, ale nauczyłam się umiaru”. To było w kwietniu zeszłego roku.
Na tym etapie całkiem nieźle umiałam się już posługiwać minimalizmem jako narzędziem, miałam mnóstwo dobrych nawyków, nowych, ale utrwalonych, pozbyłam się starych i utrudniających życie, ale nadal bliżej mi było do prostoty. Wydawało się, że umiar - tak, prostota - tak, ale dalej chyba nie pójdę... Dlatego w międzyczasie blog z Minimalistki stał się Prostym blogiem. Z prostotą było mi świetnie, czułam się bezpiecznie, nie musiałam przekraczać żadnych granic.
Przestałam próbować być minimalistką. Odpuściłam. A przynajmniej tak mi się wydawało. I dopiero wtedy poczułam, że nią jestem. Jak pisze Konrad z Drogi do prostego życia: życie zmienia się czynami, nie słowami. Samą nazwą niczego nie mogłam zmienić. Ale zmiany przecież wprowadzałam od dawna, żyłam nimi. I to one poniosły mnie dalej. Bo przecież to droga jest, nie jednorazowa decyzja. Doświadczenia, przemyślenia, poszukiwania, badanie swoich granic. Jak mało stanowi za mało? Jak dużo oznacza za dużo? Te pytania zadawałam sobie przecież od kilku już lat.
To chyba musiało się tak skończyć: przestałam się bać minimalizmu. Poczułam go, dotknęłam, doświadczyłam, przestał być tylko fascynacją, nieosiągalną wizją, jakimś abstrakcyjnym marzeniem. Znalazłam swoją osobistą definicję, dojrzewała sobie powoli, a ostatecznie przybrała kształt tegorocznej wiosny.
Zrozumiałam, że dla mnie minimalizm jest sztuką osiągania najlepszego wyniku jak najmniejszą liczbą środków. Jak najprostszymi środkami. I nieważne, czy dotyczy to architektury, mody, życiowych wyborów, pakowania walizki, komponowania szafy, ćwiczeń fizycznych, makijażu czy gotowania zupy. Dowolnej dziedziny.
Dlatego minimalizm wymaga dyscypliny i jest ćwiczeniem samoograniczania się. To nauka odejmowania, by osiągnąć lepszy efekt. Wyobraźmy sobie artystę tworzącego kompozycję z kolorowych klocków. Może wykorzystać wszystkie kolory i stworzyć przepiękną wielobarwną mozaikę, zapierającą dech w piersiach mnogością barw i kształtów. Może też spróbować ułożyć wzór z dwóch, trzech barw, tylko kilku kształtów. Jeśli chce, by ta kompozycja również zachwycała pięknem, urzekała, fascynowała, musi się mocno natrudzić, nim znajdzie doskonałe połączenie kolorów i form.
Zrozumiałam także, że minimalizm nie mógłby istnieć bez prostoty, natomiast prostota bez minimalizmu obywa się świetnie. Z tego powodu wiele osób, które żyją prosto z wyboru, wcale nie czuje pociągu do niego. Nie musi, to nie jest konieczne. To tylko jedna z możliwych ścieżek, dla mnie coraz bardziej fascynująca, ale rozumiem, że nie każdego będzie ona pociągać. Nie każdemu będzie odpowiadać, a co najważniejsze, pomagać w czymkolwiek.
Na koniec dodam jeszcze, że najlepszy wynik osiągany jak najmniejszą liczbą środków nie oznacza, że ta liczba zawsze musi być mała. Ma być najmniejszą, która wystarcza do uzyskania dobrego, świetnego, wspaniałego lub po prostu żądanego rezultatu (czasem chce się, by był wspaniały, czasem wystarcza dobry). Wystarczającą. Wszystko, co ponad to, jest zbędne, opcjonalne. Zaś jeśli środków użyto mało, a efekt jest kiepski, to znaczy, że artysta musi jeszcze trochę poćwiczyć.
Nie doszłam do końca tej drogi, nadal nie wiem, dokąd mnie zaprowadzi. Któż może to wiedzieć. To nieważne, istotne jest, że już wiem, dlaczego minimalizm jest wielki.