Ostatni wpis był krótki - bo chciałam ćwiczyć zwięzłe pisanie. Poległam na całej linii, jak się okazało. Najwyraźniej za krótki był, bo parę osób wyczytało w nim idee, których w moim zamierzeniu wcale tam nie było (albo nie całkiem), a niektórzy zaczęli się jakoś niezdrowo podniecać wręcz. Ja tam nie wiem, czym się tak bardzo ekscytować, jakbym się miała tak męczyć przy czytaniu cudzych wypocin, to bym sobie dawno darowała, a już na pewno nie chciałoby mi się komentować u kogoś, kogo uważam za „prawie zwierzę” albo histeryczkę. Z tym zwierzęciem komentująca osoba jakoś zupełnie nie trafiła, kocham zwierzęta i podobnie jak Tofalaria uważam, że wiele można od nich się nauczyć, a na pewno nie wolno nimi pogardzać.
Skoro jednak tak kiepsko u mnie z precyzyjnym wyrażaniem myśli w krótkich słowach, pozostaje mi jedynie przyjąć tę lekcję z pokorą i napisać tym razem już bez skrótów, o co mi chodziło (jednak nie daje mi spokoju fakt, że sporo osób załapało bez problemów sedno mojego wpisu, a inni wyczytali w nim, co im się podobało przeczytać). I wyjaśnić także, czego nie miałam na myśli.
Pisałam o „żądzy posiadania”, „przedmiotach pożądania”, „ciężkim chorowaniu” na przedmioty, o „przemożnym pragnieniu” - czyli użyłam dość ciężkich gatunkowo określeń związanych z pragnieniem posiadania rzeczy. O tym, jak czasem rzeczy wzbudzają tak intensywne emocje, że niemal wyłącza się rozsądek. Pisałam też, że gdy obserwuję u siebie (ale także u innych ludzi) takie silne pragnienie posiadania czegokolwiek, śmieszy mnie to. Uważam, że to jest komiczne. Napisałam również, że dążę do tego, by traktować rzeczy w kategoriach racjonalnych, nie emocjonalnych. Oraz o tym, że należy być świadomym swoich potrzeb i celów, bo wtedy łatwiej nad tymi emocjami zapanować i ze spokojem ocenić, czy w naszym życiu jest rzeczywiście miejsce na daną rzecz, już posiadaną lub taką, nad której zakupem dopiero się zastanawiamy.
Napisałam także, że moim zdaniem rzeczy na takie emocje nie zasługują (dosłownie „wciąż jeszcze zdarza mi się wiązać z rzeczami emocje, na które one moim zdaniem wcale nie zasługują”). Tu chyba jest pies pogrzebany - zabrakło podkreślenia, o jaką rangę i rodzaj emocji mi chodzi. Wydawało mi się to jasne, ale chyba tylko wydawało. Błąd.
Niektórych komentujących bardzo moje słowa zabolały, ton wydał się za ostry, nieprzyjemny. Cóż, piszę i mówię, co myślę, nikogo nie obrażam, nie widzę więc powodu, dla którego nie miałabym być szczera na własnym blogu.
Ale po kolei - wyłóżmy kawę na ławę, zastanówmy się, co „autor miał na myśli”, jak za dawnych niedobrych szkolnych czasów. Część czytelników bowiem uznała, że rezygnuję z piękna, że śmieszy mnie przechowywanie pamiątek, że kieruję się tylko względami praktycznymi, utylitarnymi. I przekroczyłam jakąś straszną granicę minimalizmu, za którą będą już tylko puste ściany, materac na podłodze i chleb z wegetariańskim smalcem. Jedna para brzydkich, acz wygodnych butów. Woda, szare mydło, szata z worka znalezionego na śmietniku. Ciekawe, co zrobię z obrazami Dziadka i Sister, zapewne będę nimi opalać w kominku (nie ma kominka, co za niefart, może więc rozpalę ognisko na środku pokoju dziennego).
Z rzeczami jakieś emocje zawsze się wiążą. Przywiązujemy się do nich, podobają się nam (albo nie), sprawiają przyjemność, przywołują wspomnienia. Również w chwili zakupu czujemy radość, niecierpliwość (kiedy już wreszcie będę mogła włożyć tę kieckę), podekscytowanie. Im rzecz ładniejsza, bardziej wyczekiwana, wymarzona, tym emocje silniejsze. Ludzka sprawa.
Podobnie gdy ich na co dzień używamy, dotykamy, patrzymy na nie - też mamy różne odczucia. Na przykład za każdym razem, gdy używam japońskiego ręcznie robionego noża, który dostałam od Męża, czuję radość, zachwyt, że ktoś tam gdzieś na drugim końcu świata włożył tyle wysiłku, mądrości i doświadczenia w to, by mi lepiej kroiło się warzywa, a na dodatek bym mogła przy tym cieszyć oko linią narzędzia, urodą ostrza i ideogramów na nim umieszczonych. Są emocje? Są.
W naszej sypialni na przeciwko łóżka cała ściana jest zawieszona obrazami (te osoby, które czytały artykuł w „Twoim Stylu”, znają tę ścianę - posłużyła za tło zdjęcia). Rano jest jednym z pierwszych widoków przed moimi oczami. Znów mamy emocje, czasem wzruszenie, czasem rozmarzenie, czasem smutek, że Dziadek malarz już nie żyje i nic więcej nie namaluje tak wspaniałego, radość, że jednak tyle zdążył stworzyć, że mam szczęście być Jego wnuczką, że moja Siostra odziedziczyła zdolności i może kiedyś też dojdzie do tego poziomu mistrzostwa... Pełen wachlarz emocji.
Jednak wszystkie te odczucia są raczej umiarkowanego rodzaju. Nie mają nic wspólnego z dziką żądzą posiadania, przemożnym pragnieniem, chorowaniem na posiadanie etc. Nie tłumią oceny sytuacji. Wymienione przedmioty odpowiadają moim/naszym potrzebom - także potrzebie piękna.
Zastanawiałam się, skąd wzięło się to oburzenie - zapewne z traktowania przez komentujących tej potrzeby jako nieracjonalnej. Skoro tyle było we wpisie o rozsądku, uznaliście, że namawiam do rezygnacji z niej. Czy gdziekolwiek we wspomnianym wpisie napisałam o tym, że śmieszy mnie potrzeba piękna albo uważam ją za zbędną - nie napisałam tego, nieprawdaż? Estetyka i wrażliwość na piękno już dawno nie są uważane za jakąś wielkopańską fanaberię, nie wiem, skąd wzięło się takie podejście.
To, że piękno nie jest „użyteczne”, nie oznacza, że nie jest potrzebne. Jednak wrażliwość na nie też nie powinna wpływać na racjonalne podejmowanie decyzji.
To, że piękno nie jest „użyteczne”, nie oznacza, że nie jest potrzebne. Jednak wrażliwość na nie też nie powinna wpływać na racjonalne podejmowanie decyzji.
Gdzie kończy się rozsądek? Tam, gdzie pojawiają się zbyt silne emocje. Skoro o obrazach była mowa: „zachorowałam” kiedyś, parę lat temu, na pewien obraz olejny. Stary, wyjątkowy i poruszający. Niestety wściekle drogi, jak na moje możliwości. Nie mogłam spać po nocach, tak bardzo go pragnęłam. Nie miałam pieniędzy na jego kupno, ale sporo czasu poświęciłam na zastanawianie się, skąd je wytrzasnąć. Pożyczyć? A z czego potem spłacę? Tyle tysięcy złotych, mnóstwo kasy. Ale przecież nie miałabym nawet gdzie go powiesić. Dobrze, że nie miałam wtedy do dyspozycji tych środków, nie stałabym się szczęśliwszą osobą, gdyby teraz wisiał na jednej ze ścian naszego mieszkania. Tylko stresowałabym się, że ktoś go ukradnie...
Inny przykład - tym razem uległam pokusie i pragnieniu posiadania. Tofalaria wspomniała w swoim komentarzu, że na emocjach bazuje większość reklam. O tak. Emocje są podstawą marketingu. Doświadczyłam tego zupełnie niedawno na własnej (dosłownie) skórze. Pisałam w tym poprzednim wpisie, że nie tracę już głowy w sklepach - zapomniałam o tym wypadku, gdy straciłam co najmniej jej część.
Wakacje, słoneczne i leniwe popołudnie, czyli nastrój fantastyczny, relaks. Trafiliśmy do sklepiku z kosmetykami. Marka niedostępna w Polsce, czytałam o niej, słyszałam pozytywne opinie. Naturalne składniki, krótkie terminy ważności, ręczna produkcja i takie tam marketingowe blablabla. Zobaczyłam... i oszalałam. Poczułam się jak dzieciak w cukierni. Każdy ma jakiś słaby punkt - moim są kosmetyki, które wyglądają i pachną tak, jakby dało się je zjeść. Zresztą czasem nakładam na siebie różne jadalne produkty w celach kosmetycznych. Mąż robił dokumentację fotograficzną, gdy ja maczałam palce w słodko pachnących miksturach, załączam więc zdjęcia (marchewki nie są jadalne, chyba służą do kąpieli):
Nie zamieszczę jednak foto, na którym udokumentował obłęd w moich oczach - dystans do siebie dobra rzecz, ale nie będę wystawiać się na publiczne pośmiewisko. Zdawałam sobie wtedy sprawę, że zachowuję się jak podekscytowana pięciolatka i zresztą przez cały czas pobytu w sklepie śmiałam się z tego, ale dopiero na zdjęciu zobaczyłam, jak bardzo było to komiczne. Na widok mydła i paru mazideł!!! Kobieto, ogarnij się.
Nie muszę chyba dodawać, że dałam się złapać w marketingowe sidła jak amatorka - i wyszłam ze sklepu z pokaźną torbą kolorowych i wonnych kostek, past i smarowideł. Pewnie, że to nie koniec świata, nic złego nie zrobiłam, wydatek był pod kontrolą, mieścił się w budżecie przewidzianym na małe wakacyjne szaleństwo. Przyjemność była, pożytek z zakupu jakiś też. I nadal jest przyjemnie, bo kosmetyki zużywam, może szału nie ma, ale spełniają swoje funkcje. Nie ma powodu, by się biczować, że uległo się małej słabości, ale... Nadal uważam, że to jest śmieszne.
I nieważne, czy taki obłęd w oczach pojawia się na widok mydła, szpilek, kosiarki do trawy, samochodu, komputera, tabletu czy miliona innych możliwych rzeczy, jest po prostu komiczny.
Jeśli emocji pojawia się zbyt wiele, trudniej jest ocenić sytuację, realnie ocenić, czy dany zakup/przechowywanie przedmiotu ma sens, czy zbytnio nie obciąża (materialnie lub niematerialnie), czy przypadkiem nas nie blokuje albo nie ogranicza. Sam fakt, że rzecz się podoba, jest ładna, wspaniale zaprojektowana, funkcjonalna itd., nie oznacza przecież, że trzeba ją mieć. Jeśli za to jest nam potrzebna, a spełnia te wszystkie kryteria, to można się tylko cieszyć, że się tak fajnie składa.
Zbyt często moim zdaniem zapomina się o tym, że na świecie jest nieskończona ilość innych spraw i zjawisk zasługujących na to, by wiązać z nimi swoje emocje, a za często szuka się ich w przedmiotach. Oczywiście, dopóki potrafi się zachować wyważone proporcje, nie ma czym się ekscytować.
Niezależnie jednak od tego, czy się komuś to podoba, czy nie, zamierzam nadal pracować nad tym, by radosny obłęd pojawiał się w moich oczach tylko na widok Małżonka (i, ewentualnie, lodów waniliowych z pieprzem), a do przedmiotów wolę mieć dystans jak największy i ćwiczyć go wytrwale. Osobisty wybór, do naśladownictwa nikogo nie namawiam. Żyjemy w wolnym kraju.
No i tasiemiec powstał. Chyba nigdy nie nauczę się pisać haiku (odeszła w dal, pochlipując...).
[Natomiast do „przekroczenia granicy” faktycznie doszło, ale o tym napiszę innym razem].