„Nie mam co na siebie włożyć” - parę lat temu to hasło towarzyszyło mi niemal codziennie. Wtedy jeszcze moja szafa była ponad miarę wypchana ciuchami, w przeważającej większości kupowanymi bez zastanowienia, pod wpływem nudy, impulsu albo dla poprawy humoru. Nie składały się w żadną sensowną całość ani nie były zbytnio dostosowane do mojej figury, urody i trybu życia. Chaos. W dodatku chaos bardzo kiepskiej jakości. Większość zakupów robiłam w popularnych sieciówkach, a podstawowym kryterium wyboru była cena. Oraz „chcę to mieć”.
W końcu uświadomiłam sobie, że w ten sposób donikąd nie dojdę. Zrozumiałam, że dopóki nie poznam siebie i nie wypracuję sobie własnego stylu, nie będę zadowolona z zawartości garderoby. A kompletowanie jej musi być świadomym procesem.
![]() |
Anne Hathaway, zdjęcie stąd |
Historię przebudowy mojej szafy opowiadałam już wiele razy, ale nadal odczuwam wielką satysfakcję, gdy o niej myślę i gdy patrzę na jej efekty. Bo nie było łatwo. Zaczęłam przecież od pozbycia się właściwie wszystkiego. Nie od razu, stopniowo, ale w końcu doszłam do jej dna, o czym pisałam w sierpniu 2010 r. To był ten moment, gdy mogłam stwierdzić, że „w szafie nie mam już żadnej rzeczy, w której bym nie chodziła. Żadnej, która źle leży, albo podkreśla to, czego nie powinna. Albo maskuje części ciała, które eksponować bym chciała. Ale ogółem niewiele w niej pozostało. Głównie ciuchy turystyczne i treningowe. Całą resztę mogłabym zmieścić na jednej półce. Nigdy w życiu nie miałam tak mało ciuchów. No tak, dno widać... Ale dno, jak powszechnie wiadomo, służy głównie do tego, by móc się od niego odbijać. Czas zacząć odbudowywać garderobę. Tym razem jednak, w odróżnieniu od moich dawnych przyzwyczajeń, stawiając na jakość, nie na ilość.”.
Nie miałam wtedy i nadal nie mam worka pieniędzy, nie mogłam więc tak po prostu pójść do centrum handlowego i obkupić się od nowa we wszystko, co mi potrzebne. Nawet gdybym dysponowała wówczas nieograniczonymi środkami, nic by to nie dało, bo nie wiedziałabym, co mam kupować. Wbrew temu, co pokazuje się w telewizyjnych programach o odzieżowo-urodowych metamorfozach, nie da się zdobyć wiedzy o komponowaniu garderoby ani wypracować sobie stylu w ciągu kilku dni czy nawet tygodni. To wymaga czasu, wysiłku oraz - to doprawdy nieuniknione - prób i błędów.
W tym roku skończę 40 lat. Należę do pokolenia, które nie miało najmniejszych szans, by tę wiedzę wynieść z domu. Nasze mamy i babcie miały na głowach wiele innych istotniejszych spraw niż zagadnienia typów sylwetki czy kolorystyki ubioru. Chodziło się w tym, co udało się zdobyć, dostało się z tak zwanych darów z zagranicy, samodzielnie uszyło, wydziergało bądź przerobiło. Nikt sobie raczej nie zawracał głowy drążeniem tematu, bo w ówczesnych warunkach trudno było mówić o świadomym i konsekwentnym dobieraniu strojów.
Owszem, w domu nauczono mnie podstaw klasycznej elegancji - z czego bardzo się cieszę. Dobierania stroju do okazji i pory dnia. To też cenne. Reszty uczyłam się sama, w większości w ciągu tych kilku ostatnich lat. Lepiej późno niż wcale.
Proces to czasochłonny, wobec czego sekcję garderoby na cieplejsze miesiące udało mi się doprowadzić do zadowalającego, optymalnego stanu dopiero w minionym roku, 2013. Nad jesienno-zimową nadal pracuję. A że na zakupy chodzę niechętnie, bo mnie męczą, zużywam ciuchy ciut szybciej niż nabywam nowe. I w związku z tym zdarza mi się dojść do przejściowego wniosku, że nie mam co na siebie włożyć (prawie). Bo na przykład zagapiłam się z praniem. Co oznacza, że tym razem mam za mało w szafie.
Z dwojga złego wolę tę odmianę „niemamconasiebiewłożyć”. W przeciwieństwie do wcześniejszej jest cennym komunikatem. Nie objawem ogólnej ciężkiej garderobianej niewydolności, jak wcześniej, lecz wskazówką co do miejscowego braku, miejsca, które należy uzupełnić. Sygnałem, który pomoże w planowaniu zakupów.
Przewagą niedoboru nad nadmiarem jest przejrzystość obrazu. Zamiast niegdysiejszej frustracji i poczucia całkowitego zagubienia przed półkami zapchanymi bezładną masą szmat mam czysty przekaz. Np. za mało formalnych „dołów” albo nieformalnych i wygodnych ubrań do noszenia w domu.
Nie, oczywiście nie jest to pożądana sytuacja, niedobór ma swoje zalety, ale lepiej, by był tylko stanem przejściowym, na dłuższą metę może irytować albo powodować niepotrzebne stresy. Na szczęście na obecnym etapie po chwili zastanowienia okazuje się zwykle, że mogę znaleźć jakieś w miarę zadowalające rozwiązanie i kryzys zostaje zażegnany. Wolałabym jednak nie musieć stresować się tym, czy dana sztuka odzieży zdążyła już wyschnąć czy też wciąż jeszcze złośliwie jest wilgotna (albo co gorsza spoczywa w koszu z brudami). Na szczęście jestem już blisko zakończenia tego procesu i wreszcie także moja zimowa garderoba osiągnie stan optymalny. Jeszcze tylko trochę wysiłku, ale już niewiele.
Zapytacie, dlaczego zajęło to aż tyle czasu? Od dna szafy w 2010 r. do stanu optymalnego spodziewanego w pierwszym kwartale 2014? Po części z powodów opisanych powyżej, ale również z paru innych, o których napiszę wkrótce.