Od dłuższego czasu marudzę pod nosem o jakieś tajemniczej planowanej zmianie. Wspominałam kilkukrotnie, że jeszcze nie jestem gotowa, by o niej pisać. Nie byłam. Chciałam zaczekać, aż upłynie wystarczająca ilość czasu, bym mogła powiedzieć Wam, że ona naprawdę się dzieje, a nie jest tylko szumną zapowiedzią czy jakimś przejściowym słomianym zapałem. Czas ten w końcu nadszedł.
Stali czytelnicy bloga znają historię moich odwiecznych zmagań z ciałem, bulimią, kompleksami, samooceną i wagą. Opowiadałam ze szczegółami o tym, jak udało mi się z większością z tych problemów uporać i naprawdę szczerze polubić siebie.
Ci, którzy spotkali mnie osobiście lub gdzieś widzieli, wiedzą też, że nadal jestem dość okrągłą osobą. Gdy patrzę w lustro, widzę niewysoką osóbkę, która „ma czym oddychać i na czym siedzieć.” Widzę okrągłą twarz, nieco zbyt obfity podbródek. Na pewno daleko mi do otyłości, ale w moich osobistych kategoriach dość blisko do nadwagi. Nie mówię o tabelach, BMI czy innych wytycznych, mówię o własnych odczuciach. To, co odróżnia moje obecne reakcje na widok w lustrze od dawnych, to poczucie, że nic nie muszę. Nie muszę się zmieniać, by się nadal lubić. Otoczenie akceptuje, lubi i kocha mnie taką, jaką jestem. Ja siebie też akceptuję, lubię i kocham właśnie taką. Z fałdkami tłuszczu, boczkami, zaokrąglonym brzuchem.
Pisałam w zeszłym roku, że akceptacja siebie moim zdaniem nie wyklucza chęci zmiany. „Ale
czy akceptowanie siebie oznacza, że nie możesz chcieć czegoś w
swoim ciele zmienić? Zapytała mnie kiedyś Czytelniczka, czy to się
nie kłóci? Lubi siebie, ale chciałaby schudnąć parę kilogramów
i ujędrnić niektóre partie. Moim
zdaniem to się nie wyklucza. Lubię swoje ciało niezależnie od
jego rozmiarów czy stanu skóry, tak jak lubię swoich przyjaciół
bez względu na ich wygląd czy zadbanie lub też jego brak. Jednak
gdy przyjaciel chudnie lub zmienia fryzurę na bardziej twarzową,
cieszę się z tego, bo wiem, że on czuje się z tym lepiej.”
W zeszłym roku zaczęłam uświadamiać sobie, że dojrzałam do tego, by pozwolić mojemu przyjacielowi zmienić się na lepsze. Nie potrzebuję już tego płaszczyka ochronnego, jakim przez całe lata były dla mnie dodatkowe kilogramy. Drażniło mnie zawsze określenie „zrzucić zbędne kilogramy”, bo wiedziałam, że moje są mi niezbędne. Były. Jednak teraz nie muszę się już chronić nimi przed światem, bo wiem, że umiem radzić sobie z różnymi wyzwaniami, nie muszę więc udawać, że jestem niewidzialna. Mogę już zrzucić ten kocyk. Zaczęłam traktować go jako zbędny nadmiar, a znacie mój stosunek do nadmiaru w każdym wydaniu.
Od ponad dwóch miesięcy regularnie, codziennie ćwiczę (nie, żadnej Ewy Ch., to nie mój klub). Poza tym gdy tylko mam okazję i czas pozwala, chodzę na piechotę (np. na zakupy). Nie katuję się, nie znęcam nad sobą, lecz znowu cieszę się aktywnością fizyczną. Raduję się tym, że mięśniom wraca jędrność, poprawia się zakres ruchu, stawy lepiej pracują.
Nie stosuję żadnej diety. Nigdy więcej nie będzie w moim życiu czegoś takiego jak dieta. Poprawiam za to nawyki. Pilnuję regularności posiłków, niewielkich porcji. Różnorodności w jadłospisie. Nie ma głodowania, nie ma przejadania się ani podjadania między wyznaczonymi porami jedzenia. Nie ma też żadnych pokarmów zakazanych. Wystarczy stare sprawdzone „jedz mniej, ruszaj się więcej”.
Dawniej próbowałabym schudnąć jak najszybciej, niecierpliwiłabym się. Teraz przede wszystkim zależy mi na zdrowiu, dobrym samopoczuciu, na tym, by znów czuć się lekko. Mniej się męczyć, lepiej spać, nie obciążać niepotrzebnym ciężarem stawów ani kręgosłupa. Waga powoli wskazuje coraz mniejszą liczbę, i to cieszy, wiem jednak, że ten proces będzie dalekim marszem, a nie krótkim sprintem, nie szarpię więc już sobą. Nie wyznaczyłam sobie żadnego terminu ani określonej wagi, do której mam dojść. Nie mogę przecież teraz wiedzieć, przy jakiej będę czuła się i wyglądała optymalnie.
Na koniec parę historycznych zdjęć. Chcę Wam pokazać, jak zmienia się moja twarz w zależności od wagi i dlaczego bardziej podobam się sobie, gdy jestem szczuplejsza. Obiecuję, że w miarę postępów zmiany będę dzielić się aktualnymi zdjęciami.
Gotowi? Pierwsza odsłona, rok 2005. Proszę się nie śmiać za głośno ;-), jadłam ogóreczka. A poza tym farbowałam się na zupełnie nienaturalny kolor.
Odsłona kolejna, 2008. W międzyczasie sporo wydarzyło się i zmieniło w moim życiu, kolor na głowie również. Te dwie fotografie dzieli też dobrych parę kilogramów.
Znane Wam zdjęcie z 2009. Taką siebie, jak do tej pory, lubię najbardziej...
I wiosna 2013. W tle widać opróżniony regał po książkach, gotowy do wymarszu. Oraz nieaktualny już kolor... na ścianach tym razem.
Widzicie? Gdy tyję, maleją mi oczy, nikną przytłoczone okrągłością policzków (widać to szczególnie na pierwszym zdjęciu). Rośnie drugi podbródek. Dlatego wolę, gdy jest mnie fizycznie mniej.
I odważyłam się Wam powiedzieć. A nawet pokazać. Uff, nie było tak strasznie...