Myślałam sobie ostatnio o tym, jak różne wymiary może mieć proste życie. Zależy przecież od sytuacji rodzinnej, zawodowej, geograficznej (miejsca zamieszkania), od światopoglądu i mnóstwa innych czynników. Dlatego, jak niejednokrotnie już stwierdzaliśmy także i tu, na blogu, nie da się stworzyć jednego wzorca, zalać go żywicą i prezentować w gablocie z podpisem Jedyny skuteczny i solidnie wypróbowany model życia podług zasad minimalizmu w dziesięciu księgach prozą opisany. Proste życie w moim wydaniu wygląda przecież zupełnie inaczej niż chociażby w przypadku rodziny z kilkorgiem dzieci. Albo gdybyśmy mieszkali na wsi, w domu jednorodzinnym, a nie w dużym mieście, w niewielkim mieszkaniu w bloku. Albo gdybym pracowała nadal na etacie, a nie cieszyła się wolnością swobodnego strzelca. Mam więc świadomość, gdy dzielę się różnymi swoimi doświadczeniami czy spostrzeżeniami, że nie każdemu mogą się one przydać, a niektóre może i nawet, ale tylko częściowo.
Jednak chciałabym tej wiosny pokazać nieco więcej swojej codzienności. Opowiedzieć o konkretach, o tym, co na codzień oznacza dla mnie proste życie albo zastosowanie minimalizmu jako narzędzia w zwykłych sytuacjach. O tym, czym jest dla mnie prostota w wydaniu zupełnie osobistym i praktycznym. Sporo tu nieraz było mówienia o teorii i założeniach, ale przecież czasem konkret ma silniejszą wymowę niż filozoficzno-teoretyczne abstrakcyjne dywagacje.
Opowiem Wam więc dzisiaj, jak wygląda zazwyczaj w zarysie moja/nasza domowa codzienność. Dzień zaczyna się bardzo niespiesznie. Zawsze lubiłam powolny poranny rozruch, rano nie cierpię hałasu, głośnych rozmów, pośpiechu i nerwowej bieganiny. Wolę wstać odpowiednio wcześniej, ale nie musieć się spieszyć. Jemy razem śniadanie, potem sączymy kawę - obowiązkowy rytuał. W tle serwis informacyjny, ta dawka wiadomości mi wystarcza, dzięki temu jestem na bieżąco z aktualnymi wydarzeniami, ale później w ciągu dnia już o nich nie myślę, nie oglądam więcej żadnych serwisów ani nie czytam wiadomości w internecie. Po kawie Mąż wychodzi do pracy, ja jeszcze chwilę snuję się w lekkim rozmemłaniu. Potem ablucje i „idę do biura” czyli zasiadam do komputera. Sprawdzam pocztę i zlecenia, określam plan na dany dzień i zabieram się do tłumaczenia. Zwykle staram się tak uwinąć się z pracą, by skończyć około godziny 16:00-17:00, czasem udaje się wcześniej, jeszcze przed obiadem. W koniecznych dla higieny umysłu przerwach w tłumaczeniu wykonuję różne prace domowe: nastawiam pranie, robię drobne porządki, przygotowuję obiad albo zarabiam ciasto na chleb.
Gdy Mąż wraca z pracy, jemy obiad, po obiedzie druga kawa, chwila odpoczynku i albo wracam do pracy, jeśli akurat mam więcej zleceń, albo, jeśli już się z nią uporałam, mogę zająć się innymi sprawami: zajęciami domowymi, gimnastyką, odpoczynkiem, czytaniem, blogiem, rękodziełem. To popołudniu, natomiast wieczór co do zasady jest przeznaczony wyłącznie na relaks. Oglądamy telewizję albo film, czytamy, słuchamy muzyki, ja robię na drutach albo zajmuję się dekupażem, ewentualnie robię sobie seans dla urody albo domowe minispa. Albo wychodzimy na miasto w celach towarzyskich.
Jednak w tygodniu kładziemy się wcześnie spać, w okolicach godz. 22, nie później niż o 23. Regularny sen jest dla nas obojga bardzo ważny i przywiązujemy do niego dużą wagę.
Raz w tygodniu wyjeżdżam do Rodziców i zostaję u nich na noc. Zabieram ze sobą laptop, więc praca jedzie ze mną. Przyjeżdża również moja Siostra, we trzy razem z Mamą chodzimy na gimnastykę dla pań w wiejskim domu kultury. Zajęcia prowadzi pewna urocza pani, która uczy wychowania fizycznego i jest też rehabilitantką. Lubię je, chociaż zaniedbana sala domu kultury nie przypomina w niczym eleganckich i wymuskanych krakowskich klubów fitness, a w zimie ciągnie chłodem od podłogi. Za to atmosfera jest fajna. I super jest uczestniczyć w czymś regularnie razem z Mamą i Siostrą.
Bardzo jestem szczęśliwa z tego powodu, że mogę tak często widywać się z bliskimi mi osobami. Nie chciałabym kiedyś wyrzucać sobie, że nie miałam dla nich dość czasu i nie mogłam się nimi nacieszyć w stosownym czasie.
Staram się mieć wolne od pracy weekendy. Gdy jest się wolnym strzelcem, czasem nie jest to łatwe, bo zlecenia lubią napływać w piątek z poniedziałkowym terminem. Bywa, że podejmuję się ich, ale wolę, gdy udaje się zachować wolną przynajmniej niedzielę, a najlepiej cały weekend. Niektórych zleceń po prostu szkoda, jednak dążę do tego, by pracujące weekendy były wyjątkiem, nie regułą. To czas dla nas obojga, a także na spotkania z przyjaciółmi albo na wyjazd za miasto. Albo na zupełnie zwyczajne lenistwo i obijanie się.
W sezonie turystycznym regularność mojego rozkładu dnia i tygodnia zakłóca nieco oprowadzanie po Wawelu. Znacznie go ograniczyłam, teraz zajmuję się tylko grupami hiszpańskojęzycznymi. Wizyty na Zamku to wielka przyjemność, chociaż raczej kokosów się na tym zajęciu nie zbije. Jednak sama możliwość pokazywania przyjezdnym arrasów Zygmunta Augusta i opowiadania im o naszej historii jest dla mnie szczególnym i wyjątkowym doświadczeniem. Wiem, że nie będę się tym zajmować w nieskończoność, ale na tym etapie daje mi to mnóstwo satysfakcji. Oprowadzanie również czasem wymaga pracy w święta lub weekendy, podobnie jak w przypadku tłumaczeń staram się tego unikać, ale zachowuję pewną elastyczność, czasem idę na ustępstwa, gdy grup jest dużo, a przewodników z hiszpańskim jednak mało.
Żyję więc w tempie niezbyt szybkim. Spokojnie, zazwyczaj bez pośpiechu. Okresowo bardziej intensywnie i pracowicie, jednak zachowuję coraz większą ostrożność przy planowaniu różnych zajęć i podejmowaniu się nowych zobowiązań, bo bardzo cenię sobie spokój i równowagę. Najważniejszym jest w tej chwili dla mnie fakt, że mam czas dla rodziny, dla Męża, dla siebie samej i dla domu. Także to, że bardzo rzadko doświadczam stresu. Podoba mi się regularność naszego trybu życia, uporządkowanie. Powtarzalność i zachowanie pewnych rytuałów. Drobne i proste przyjemności - jak ta wspólna poranna kawa.
Jestem bardzo zadowolona ze swojego życia na tym etapie. W tej chwili niczego nie chciałabym w nim zmieniać (oprócz trującego krakowskiego powietrza). Nie potrzebuję niczego eliminować, upraszczać ani minimalizować, bo mam wszystko, czego potrzebuję. Zdrowie, ukochanych ludzi naokoło, przyjaciół. Myślę, że mogłabym jedynie częściej spotykać się ze znajomymi, z niektórymi osobami za rzadko się widujemy. Ale to można naprawić.
Uważam, że żyję w luksusie. Nie o dobra materialne chodzi, bynajmniej. Biedni nie jesteśmy, ale szczególnie zamożni też nie. Moim/naszym największym luksusem jest czas. To, że czuję się jego panią. To ja decyduję, co z nim robię. I wykorzystuję go na rozwijanie siebie i na bycie naprawdę blisko tych, którzy są dla mnie najważniejsi. Wiem, doskonale wiem, że mało kto ma obecnie takie warunki. Dlatego uważam się za wielką szczęściarę, że udało mi się to marzenie zrealizować i że na razie nic mi w tym nie przeszkadza.