Pytania Czytelniczek o to, jakie mam sposoby dbania o siebie, skłoniły mnie do zastanowienia nad tym, co znaczy dla mnie to określenie „dbać o siebie” czy też „być zadbaną osobą”. Jako bardzo młoda osoba wyobrażałam sobie, że aby być zadbanym, trzeba być bogatym. Bo kosmetyki, ubrania, fryzjer - to wszystko wymaga przecież czasu i pieniędzy. Dbanie o siebie kojarzyło mi się z dobrze dobranymi strojami, dopracowaną fryzurą, manikiurem, makijażem. Teraz jednak te elementy uważam za ozdobniki, a nie podstawę zadbania. Oczywiście lubię je i nie stronię od nich, ale wiem, że nie one są podstawą. Ani dobrego samopoczucia, ani wyglądu.
Teraz na pytanie, na czym polega bycie zadbaną (-ym), odpowiedziałabym, że na byciu dobrą(-ym) dla siebie. Zapewne dla każdego oznacza to co innego, ja uważam, że jestem dla siebie dobra, gdy dbam o to, by mieć zapewnioną wystarczającą ilość snu, ruchu i odpowiednie odżywianie. Takie trzy filary dobrego samopoczucia. Cała reszta jest ważna, ale nie konieczna. Utwierdzam się w tym przekonaniu, spotykając nie raz osoby, które w powszechnym rozumieniu są zadbane w każdym szczególe, tzn. są doskonale ubrane, ufryzowane, wymakijażowane i wypachnione, a jednocześnie wiem, że są zestresowane, nie dosypiają i odżywiają się pokarmami, które ja uważam za niejadalne, a wręcz zabójcze. Oraz gardzą ruchem, bo po co się ruszać, jeśli jest się szczupłym z natury (w domyśle - ćwiczy się lub uprawia ruch tylko po to, by nie być grubasem). Znam też osoby, które, chociaż pewnie przez wielu nie zostałyby uznane za zadbane, według moich kryteriów są wręcz modelowymi przykładami dbałości o siebie. Właśnie dlatego, że zwracają uwagę na to, co jedzą i unikają żywności wysoko przetworzonej, czyli takiej, której nasze prababki nie rozpoznałyby jako produkt jadalny. Lubią ruch. Potrafią wygospodarować czas na odpowiednią ilość snu (nie musi to zaraz oznaczać wysypiania się do woli).
Dla mnie osobiście bardzo ważny jest jeszcze jeden element - post, zwany głodówką, o którym już kiedyś pisałam we wpisie Zero kalorii. Do jego lektury osoby zainteresowane szczerze zachęcam, bo nie chciałabym powtarzać po raz kolejny tych samych spostrzeżeń czy informacji, chociażby o tym, jakie są przeciwwskazania do poszczenia. Wiem, że to dość kontrowersyjny temat, który budzi wiele obaw i nieporozumień, ale w świetle osobistych doświadczeń uważam go za wręcz kluczowy dla własnego dobrego samopoczucia i zdrowia.
We wspomnianym wpisie pisałam o swoich pierwszych dłuższych głodówkach (pięciodniowych). Od tamtego czasu wiele zmieniło się w moich doświadczeniach z poszczeniem. W międzyczasie trochę się nauczyłam i nabrałam odwagi, również na podstawie zebranych obserwacji.
Wtedy pięć dni niejedzenia wydawało mi się całą wiecznością, ale zeszłej wiosny przeprowadziłam już 10-dniową kurację, bez wielkiego bólu i kłopotów. Teraz jestem właśnie w trakcie postu, który ma w założeniu trwać od 10 do 12 dni (dzisiaj dzień trzeci). Wydaje się to długim czasem bez jedzenia, ale zapewniam, że próba ta jest zupełnie wykonalna i nie wiąże się z żadnymi cierpieniami ani wyczerpaniem. Nie tylko dlatego, że startując, nie jestem chudziną, ale przede wszystkim dlatego, że niejedzenie jest niepotrzebnie demonizowane w naszym świecie obfitości pożywienia na każdym kroku.
O wiele łatwiej znoszę teraz posty, bo zmieniłam też podejście. Czytając o głodówkach przeprowadzanych pod kontrolą specjalistów, znalazłam informację, że w ośrodkach prowadzących takie kuracje nie stosuje się już postu zupełnego, lecz podaje się głodującym kuracjuszom niewielką ilość kalorii, zwykle w postaci wody z miodem i cytryną (nie przekraczając ok. 200 kalorii dziennie). Argumentowano, że post zerowy, tylko na wodzie, jest stanem niezbyt naturalnym, gdyż człowiek nawet w okresach niedostępności pożywienia niemal zawsze mógł znaleźć jakąś odrobinę czegoś, co byłoby w miarę jadalne (np. jakieś korzonki czy listki), a dostarczanie takiej znikomej ilości węglowodanów znacznie ułatwia organizmowi funkcjonowanie, nie zakłócając przebiegu głodówki i jej dobroczynnych skutków.
Sprawdziłam tę informację przy kolejnym poście i okazała się znakomitym rozwiązaniem. Przebieg głodówki był o wiele łagodniejszy, nie czułam się tak bardzo zmęczona i osłabiona jak przy wcześniejszych próbach z samą tylko wodą. Dzięki łyżce miodu dziennie dodanej do wody bez problemu mogłam przedłużyć kurację do tygodnia, a w kolejnym roku do 10 dni. Teraz zupełnie realne wydaje mi się nawet wytrzymanie pełnych dwóch tygodni, jednak to nie takie łatwe pod względem logistycznym, trzeba bowiem skoordynować plany poszczenia tak, aby nie kolidowały z ważnymi wydarzeniami, świętami, okresami intensywnej pracy lub wysiłku fizycznego. Albo spotkaniami rodzinnymi, przy których niejedzenie mogłoby zostać poczytane za obelgę dla gospodyni.
Nigdy nie trzeba było mnie przekonywać do głodówek i do tego, że okresowe posty nie tylko nie szkodzą, ale że umiejętnie i rozważnie przeprowadzane mogą znacznie pomóc w utrzymaniu zdrowia i dobrego samopoczucia. Jednak po obejrzeniu dokumentalnego filmu wyprodukowanego przez BBC pt. Jedz, pość, żyj dłużej, poczułam się jeszcze bardziej zmotywowana. Prowadzący Michael Mosley, którego zresztą darzę sporą sympatią, lekarz z wykształcenia, przedstawiał problematykę postu oraz badania naukowe prowadzone na ten temat i na własnej skórze sprawdzał działanie głodówki. Najpierw kilkudniowej, a potem tak zwanego intermittent fasting, czyli poszczenia przez krótkie okresy, co drugi dzień lub co kilka dni. Poddawano go badaniom, aby sprawdzić, jak post wpływał na stan jego organizmu. Wymowa filmu i przedstawione wnioski były jednoznaczne: poszczenie może sprzyjać długowieczności, a przynajmniej znacznej poprawie jakości życia i zdrowia. Nie mam obsesji nieśmiertelności, ale jak każdy chciałabym jak najdłużej zachować sprawność i zdrowie, niezależnie od tego, czy będę żyć krótko czy długo. To chyba naturalne... Cieszę się więc, że badania wskazują na takie zależności.
Michael Mosley pod wpływem tego doświadczenia napisał książkę, która ukazała się również w Polsce, pod tytułem Dieta 5:3 dr Mosleya. Nie czytałam jej, bo samą koncepcję intermittent fasting znam już od dawna, a obejrzany film dostarczył mi wystarczającą ilość informacji. Może kiedyś sięgnę po nią z sympatii do pana doktora. Mi samej ta metoda nie do końca odpowiada, przede wszystkim dlatego, że poszczenie jako takie mnie nie przeraża, a nawet wręcz przeciwnie, uważam go za wspaniałe doświadczenie. Natomiast sposób dr Mosleya może być dobry dla tych osób, które na dłuższe posty nie mają odwagi albo nie pozwalają im na to okoliczności życiowe. Lecz przy tak krótkim odmawianiu sobie pokarmu nie dochodzi do przestawienia się psychicznego, post traci więc swój wymiar duchowy. Przy pierwszych głodówkach skupiałam się na fizjologii, teraz równie ważne jest dla mnie to, co w trakcie postu dzieje się w głowie. A może nawet chwilami ważniejsze. Pół dnia niejedzenia nie daje psychice zbyt wiele, moim zdaniem.
Chciałabym Wam o swoich głodówkowych doświadczeniach i obserwacjach opowiedzieć jak najwięcej, nie tylko o kwestiach fizjologicznych, ale i o tych psychicznych, a także o tym, co ma wspólnego poszczenie z minimalizmem (a ma, całkiem sporo) nie jestem jednak w stanie zmieścić tego w jednym wpisie o w miarę strawnej długości. Będzie więc ciąg dalszy.
Wspomniany film można zobaczyć w wersji anglojęzycznej pod tym adresem: Eat, fast and live longer. Natomiast więcej informacji o poście leczniczym można znaleźć w artykułach na stronie ośrodka Remus.