Przejdź do głównej zawartości

Szklanka wody zamiast

Czyli najskuteczniejszy naturalny środek antykoncepcyjny. Jednak nie o antykoncepcji mowa dzisiaj będzie, lecz o praktycznym wymiarze postu czyli głodówki, w ramach kontynuacji rozpoczętego w poprzednim wpisie tematu. 

Dzień szósty mojej głodówki, przede mną jeszcze cztery, nie licząc dzisiejszego. Najtrudniejszy etap mam już za sobą, na tym etapie leci już jak z górki. Prawie widać już metę. Właśnie, metę. Pod poprzednim wpisem Mari w komentarzu porównała post do maratonu. Bardzo słusznie, mam podobne odczucia. Podobnie jak w przypadku maratonu, do dłuższej głodówki trzeba się przygotować, i psychicznie, i fizycznie. W obu przypadkach po drodze może być ciężko i nie zawsze dobiega się do mety, czasem trzeba z różnych względów odpuścić wcześniej. Satysfakcja po dotarciu do celu jest ogromna, a większość ludzi, którym się udało, chce to doświadczenie powtórzyć. I podobnie jak w przypadku biegania na długie dystanse, nie każdy może podejmować się tej próby, nie każdy też chce. 

Zastanawiałam się, czy potrafiłabym namawiać do postu, zwłaszcza dłuższego niż kilka dni. Nie, nie mogłabym tego robić, podobnie jak nikogo nie należy namawiać do startu w maratonie. Do takich wyzwań trzeba mieć mocne przekonanie, widzieć w nich jakąś wartość. I jednak sporo rozwagi, aby nie zrobić sobie krzywdy, próbując sobie coś na siłę udowodnić. Nikogo nie namawiam. Mogę jednak podzielić się doświadczeniami, by pokazać, jak wygląda głodówka w praktyce. Przede wszystkim dlatego, że temat wydaje mi się mało znany i w związku z tym istnieje wiele błędnych wyobrażeń na temat poszczenia. 

Nie będę pisać o przygotowaniu się do głodówki i o wychodzeniu z niej, ponieważ szczegółowe i fachowe informacje można znaleźć na takich stronach, jak na przykład Głodówka.pl, nie ma sensu ich tu powtarzać. Skupię się na osobistych odczuciach związanych z przebiegiem głodówki. 

Zacznijmy od początku, dzień pierwszy. Samopoczucie jeszcze dobre, niewiele różni się od tego z okresu poza postem. Jestem przyzwyczajona do jedzenia posiłków o stałej porze, czasem nawet nie muszę patrzeć na zegarek, bo głód przypomina mi o tym, która jest godzina. Tak też dzieje się pierwszego dnia, czuję głód o zwykłych porach. Po prostu trzeba to przetrzymać. Już drugiego dnia głód stopniowo zanika, a trzeciego wcale się go nie czuje, aż do końca kuracji. Podobno wraca samoczynnie, jeśli głoduje się naprawdę długo (10 dni to jeszcze nie jest maksymalny ani szczególnie długi czas, długa głodówka przekracza dwa tygodnie, a może sięgnąć nawet 21 dni). 

Rano po przebudzeniu piję dużą szklankę ciepłej wody z sokiem cytryny i łyżką miodu. O tym, dlaczego wolę ten wariant od zerowego, samej wody, pisałam w ostatnim wpisie. Przez resztę dnia tylko ciepła, przegotowana woda, nic więcej. Ewentualnie mogłabym dodać drugą porcję wody z miodem wieczorem, ale taka ilość mi wystarcza. 
W pierwszych dwóch dniach może pojawić się ból głowy. W moim przypadku wynika on przede wszystkim z odstawienia kawy, ale podobno jest też związany z uwalnianiem toksyn zgromadzonych w organizmie. Trzeba go jakoś przetrzymać, bo o tabletkach przeciwbólowych oczywiście nie ma mowy. 

W okolicach trzeciego i czwartego dnia następuje kryzys, a właściwie przełom. Zdecydowane pogorszenie samopoczucia, znaczne osłabienie, czasem objawy podobne do grypy lub przeziębienia. Przy pierwszych głodówkach zdarzały mi się nawet mdłości. Podczas przełomu potrzebuję dużo snu, często odpoczywam w ciągu dnia. To faktycznie trudny moment, bo chwilami jest naprawdę nieprzyjemnie. 

Gdy to mija, pozostałe dni są do siebie bardzo podobne. Samopoczucie lepsze, choć nie rewelacyjne. Nadal utrzymuje się osłabienie i uczucie zimna. Trzeba ciepło się ubierać, pić ciepłą wodę. Zimna mineralna to zły pomysł, jeszcze bardziej wychładza. Poranny rozruch przebiega wolniej niż zwykle. Potem jestem w stanie funkcjonować w miarę normalnie, pracować, zajmować się domem, nawet gotować. Tyle, że szybciej się męczę i muszę od czasu do czasu sobie usiąść albo na chwilę się położyć. Wydajność umysłowa spada, trudno mi się skupić na dłużej, przerastają mnie bardziej złożone procesy myślowe. Więcej śpię, chociaż niekoniecznie w nocy, bywa, że często się budzę albo nie mogę zasnąć. Nie z głodu, którego nie odczuwam, raczej dlatego, że czuję, jak organizm pracuje, czasem coś zakłuje, czasem pobolewa, w różnych miejscach. Lekki ból pojawia się, by potem zniknąć i pojawić się gdzie indziej. Z czasem te bóle ustają, im dłużej trwa post. 

Nie można się forsować i zmuszać do dużych wysiłków ani intensywnej pracy umysłowej. Jednak nie można też zrezygnować z ruchu, jest konieczny. Spacer, lekkie ćwiczenia, prace domowe. Wygląd pogarsza się, w tej chwili jestem, jak to określił Mąż, nieco przezroczysta. Należy zwracać większą uwagę na higienę, bo oddech robi się nieświeży, cera też nie wygląda najlepiej. 

Ważne jest nastawienie otoczenia. Moja rodzina nie jest przeciwna postom, praktykowały je też inne osoby poza mną, wykazują więc duże zrozumienie i tolerancję. Mąż droczy się, żartem proponuje kawę albo wino, pyta, czy nie zjadłabym czegoś, ale poza tym bardzo mnie wspiera, bo wie, że post jest dla mnie ważny. Zna ewentualne objawy uboczne, nie dziwi się więc, gdy często odpoczywam albo nie mam siły zrobić czegoś, co zwykle nie byłoby wielkim wysiłkiem.
Znajomym raczej nie mówię, że przeprowadzam głodówkę. Jeśli muszę wyjaśnić, czemu nie jem albo nie uczestniczę w jakimś spotkaniu, wyjaśniam, że robię sobie detoks, nie wnikając w szczegóły. Gdyby ktoś zapytał, powiedziałabym pewnie coś więcej, ale zwykle to wystarcza. 

Jak wspominałam, w trakcie postu przygotowuję posiłki dla męża. Nie przeszkadza mi to, a wręcz przeciwnie, jest nawet przyjemne. Tylko podczas początkowego kryzysu zdarza się, że zapach jedzenia sprawia przykrość, potem nie przeszkadza, ale też nie kusi. 
Głodu nie czuję, ale po kilku dniach zaczynam tęsknić za jedzeniem. Czysto psychiczna tęsknota. Zaczynam nawet przeglądać przepisy kulinarne, zastanawiam się, na co będę miała największą ochotę, gdy znów będę normalnie jeść, po wyjściu z postu i zakończeniu okresu przejściowego, gdy trzeba zachować szczególną ostrożność, zarówno pod względem ilości, jak i rodzaju pokarmu. 

Zakończenie postu nie oznacza, że można od razu zasiąść z rodziną do obiadu i wsunąć schabowego z kapustą i ziemniakami. Trzeba zachować wielką ostrożność i bardzo stopniowo wracać do normalnego odżywiania. Po 10 dniach odżywiania muszę traktować swój przewód pokarmowy z czułością i nie poddawać go ciężkim próbom. Musi być lekkostrawnie, na początku czysto roślinnie. Potem stopniowo i powoli można wprowadzać bardziej treściwe pokarmy. Żołądek jest mocno skurczony, nie należy go na siłę rozpychać. Właśnie z powodu konieczności zachowania tej ostrożności postanowiłam zrezygnować z początkowego planu poszczenia przez 12 dni, zakończyłabym zaraz przed Wielkanocą i byłoby mi bardzo trudno wychodzić z postu na spotkaniach rodzinnych przy stole. A tak, wprawdzie nadal będę musiała uważać, a wybór dopuszczalnych potraw będę miała bardzo ograniczony, ale przynajmniej będę mogła coś jeść, tyle, że nie wszystko i niewiele.

Tyle o trudnościach, w następnym wpisie opowiem Wam, dlaczego uważam, że warto się tak męczyć i co daje mi post, pod względem fizycznym oraz psychicznym. A teraz idę się położyć, zmęczyłam się trochę ;-)

Popularne posty z tego bloga

Memento vivere

Gdy w ostatnim wpisie dzieliłam się z Wami radością życia, w komentarzach słusznie zauważyliście, że takie podejście nie dla każdego jest oczywiste, proste, naturalne, wrodzone. Niektórzy muszą się go nauczyć czy też wyćwiczyć.  Czy można nauczyć się cieszyć z faktu, że oto widzimy narodziny nowego dnia, że dane nam jest przeżyć kolejną dobę? Sposobów na to jest wiele, myślę, że taka radość może przyjść na co najmniej dwa.  Pierwszy, dość brutalny i gwałtowny: przez doświadczenie własnej lub cudzej poważnej choroby, wypadku, otarcie się o śmierć lub utratę kogoś ważnego, bliskiego, kochanego, zachodzi proces uświadamiania sobie własnej śmiertelności, kruchości życia, jego ulotności, nieuchronności śmierci. Drugi: gdy ten sam proces następuje powoli, pod wpływem doświadczenia życiowego, upływu czasu, obserwacji świata i własnej refleksji.

Ajka Minimalistka - kolejny rozdział

Zgodnie z zapowiedzią rozpoczynam kolejny rozdział. Prosty blog - czyli to miejsce, niestety nie odpowiada już moim potrzebom. To znaczy nie odpowiada mi ta platforma, na której go piszę, blogspot. Jej niedostosowanie do moich obecnych wymagań nie tłumaczy oczywiście rzadkiej publikacji tekstów w ostatnich latach, ale prawdą jest, że na pewno nie pomagało w pisaniu. Nie ma co jednak szukać wymówek czy wytłumaczeń.  Prosty blog pozostaje tutaj, nie znika. Wiem, że są wśród Was osoby, które wciąż lubią wracać do starych wpisów. Jednak od teraz nowe treści będę publikować w nowym miejscu, do którego serdecznie Was zapraszam. Moje nowe blogowe gospodarstwo nazywa się Ajka Minimalistka i znajdziecie go pod tym adresem . Będą się tam pojawiać nie tylko wpisy, ale również w osobnej zakładce można znaleźć wszystkie odcinki podcastu, który nagrywam od kilku miesięcy.  Zapraszam, do poczytania, posłuchania i zobaczenia! 

Uniform minimalistki

Temat osobistego uniformu obracam w głowie już od kilku lat, co najmniej. Jednak jeszcze do niedawna nie czułam się gotowa na to, by ostatecznie zdefiniować go dla siebie. Owszem, wiedziałam, że ciągnie mnie w tym kierunku i że coraz bardziej zbliżam się do wprowadzenia go w życie na co dzień. Jednak jeśli obserwowaliście, być może, moje materiały o kolorowej szafie minimalistki na YouTube , w cyklu, w ramach którego zaprezentowałam całą swoją kapsułową garderobę na wszystkie pory roku, mogliście zauważyć, że wprawdzie mój styl i zestawy ubraniowe były już dość wyraziste i powtarzalne, trudno było by nazwać je uniformem.  Tak jednak się złożyło, że w międzyczasie zmieniłam tryb życia poprzez powrót do oprowadzania po Krakowie (już nie tylko po Wawelu, jak było parę lat temu), więc o wiele częściej wychodzę pracować poza dom. Oczywiście wymusiło to dostosowanie zawartości szafy i pewne jej uzupełnienia. A jednocześnie kilka ubrań z niej wywędrowało. Z powodu zużycia, ale też zmian