Chyba już wspominałam, że moja Prababcia była Cyganką. Może dlatego zawsze z wiosną czuję silną potrzebę wyruszenia w drogę, zmiany otoczenia chociaż na chwilę. Nie zawsze ulegam temu pragnieniu, czasem nie jest to możliwe, ale w tym roku okoliczności sprzyjają. Wybywam więc na tydzień, ale zważywszy, że ostatnio nie publikowałam częściej niż raz na tydzień, chyba ta nieobecność nie będzie bardzo widoczna. W tym czasie nie będę również odpowiadać na e-maile i komentarze. Do zobaczenia niedługo, dołączam do najbliższego taboru!
Gdy w ostatnim wpisie dzieliłam się z Wami radością życia, w komentarzach słusznie zauważyliście, że takie podejście nie dla każdego jest oczywiste, proste, naturalne, wrodzone. Niektórzy muszą się go nauczyć czy też wyćwiczyć. Czy można nauczyć się cieszyć z faktu, że oto widzimy narodziny nowego dnia, że dane nam jest przeżyć kolejną dobę? Sposobów na to jest wiele, myślę, że taka radość może przyjść na co najmniej dwa. Pierwszy, dość brutalny i gwałtowny: przez doświadczenie własnej lub cudzej poważnej choroby, wypadku, otarcie się o śmierć lub utratę kogoś ważnego, bliskiego, kochanego, zachodzi proces uświadamiania sobie własnej śmiertelności, kruchości życia, jego ulotności, nieuchronności śmierci. Drugi: gdy ten sam proces następuje powoli, pod wpływem doświadczenia życiowego, upływu czasu, obserwacji świata i własnej refleksji.