Przejdź do głównej zawartości

Zajebiście dobre decyzje

Uświadomiłam sobie wczoraj, że mijają już trzy lata mojej pracy na własny rachunek. Ci z Was, którzy śledzą moje pisanie od dłuższego czasu, znają mnie jeszcze z czasów, gdy pracowałam w biurze, jako tłumacz etatowy, i mogli obserwować, jak dojrzewała decyzja o porzuceniu etatu, z którą nosiłam się długo, ważyłam, czekałam na dobry moment. Aż wreszcie zapadła. Nie bez pewnych obaw oczywiście. Później nastąpił okres wypowiedzenia - niecierpliwe oczekiwanie, radość pomieszana z lękiem (czy dam radę, jak to będzie, a może będę żałować). Potem szaleńcza jazda bez trzymanki, jaką w pierwszych miesiącach wydawał się ten nowy etap życia. 

Bardzo często jestem pytana o to, czy nie żałuję. I jak mi z tym, czy jestem zadowolona. Zadowolona to naprawdę za słabe słowo. Jest mi zajebiście, fantastycznie, super. I nawet ZUS nie jest w stanie tego zepsuć, jak na razie. Te ostatnie trzy lata pracy wolnego strzelca to, jak do tej pory, jeden z najfajniejszych okresów mojego życia. 


Miałam ostatnio okazję przypomnieć sobie parę razy, z czego zrezygnowałam. Zostałam poproszona o pomoc w moim byłym biurze. Odwiedziłam więc stare kąty, odświeżyłam realia pracy biurowej, spotkałam niegdysiejszych współpracowników. Trochę się zmieniło, ale niezbyt wiele. Przybyło nowych twarzy, ubyło kilka. 

Przypomniałam sobie, jak bardzo fajnie tam jest. Bo - to naprawdę ważne - nigdy nie było ani trochę źle w tamtym miejscu. Dobre warunki pracy i płacy, komfort, świetna atmosfera, możliwości rozwoju. Fantastyczni ludzie, łącznie z szefem. Przez siedem lat nauczyłam się bardzo wiele i nie byłabym w tym miejscu rozwoju zawodowego, w którym jestem teraz, gdyby nie owo doświadczenie. Chęć odejścia stamtąd nie wynikała więc z okoliczności zewnętrznych, lecz z przekonania, że żadnej pracy etatowej nie będę już w stanie dłużej wytrzymać, nawet w tak przyjaznym miejscu zatrudnienia. 

W pierwszej chwili poczułam wzruszenie, a nawet tęsknotę. Dopadła mnie nostalgia. Ale bardzo szybko przypomniałam sobie, dlaczego nie odpowiada mi taki system pracy. Jestem przekonana, że to przede wszystkim kwestia charakteru. Mam niezależną naturę, lubię chodzić własnymi ścieżkami, nie lubię schematów, działania na sygnał, dzwonek, od kreski do kreski. Lubię sama dyktować sobie reguły i wyznaczać granice. Czasem potrzebuję samotności. Czasem nie cierpię ludzi, chociaż na ogół bardzo ich lubię i jestem znana jako osoba towarzyska i otwarta. Bywam tytanem pracy i rannym ptaszkiem, ale bywam też leniem patentowym i śpiochem. 

W biurze ludzie są zawsze. Niezależnie od tego, czy akurat mam dzień towarzyski, czy też mam ochotę gryźć, a najdrobniejszy hałas doprowadza mnie do szału. Jeśli akurat danego dnia nie mam melodii do roboty, nic nie można z tym zrobić, zadania muszą być wykonane. Innego zaś z chęcią popracowałabym ciężej i więcej, ale, jak na złość, właśnie wtedy grafik jest mniej napięty. Nic na to nie da się poradzić. 

Teraz sama decyduję o tym, kiedy i nad czym pracuję. I gdzie - a to bardzo ważne. Tam moje biuro, gdzie mój laptop. Jeśli mam zapał do pracy, biorę więcej zleceń. Jeśli chcę sobie zrobić wakacje, dzień wolny, leniwe przedpołudnie albo popołudnie - moja w tym głowa, żeby się tak zorganizować, aby było to możliwe. Nie muszę znosić towarzystwa ludzi, którzy mnie irytują. Nikt nie wyłącza mi grzejników w zimie, nie zamyka okna w lecie, nie pociąga nosem za moimi plecami, nie kaszle i nie charka. Mogę pracować przy muzyce albo w niemal doskonałej ciszy (pomijając czasem wrzeszczące dzieciary na klatce schodowej). Jeśli zatęsknię za ludźmi, zawsze coś da się z tym zrobić. 
Podoba mi się, że tyle czasu spędzam w domu. Wreszcie mogę się nim nacieszyć. Wcześniej sporo uwagi poświęcałam jego wystrojowi i wyposażeniu, ale bywałam w nim czasem tylko gościem.

Oczywiście, praca na własny rachunek ma swoją specyfikę. Trzeba to lubić. Trzeba mieć odpowiedni charakter. Umieć się zorganizować, uporządkować, panować nad finansami, wypracować sobie system organizacji pracy, planowania czasu, rozkładania zajęć. Potrafić utrzymać się w ryzach, bez bata nad głową ani systemów premiowych i motywacyjnych. I wiadomo, wiele zależy od branży, sytuacji rodzinnej i wielu innych czynników. Dlatego nigdy nikogo nie namawiam do pójścia w moje ślady. Wiem, że dla wielu osób takie rozwiązanie nie jest osiągalne, a nawet gdyby było, nie chciałyby one z niego skorzystać. 

W ciągu ostatnich 10 lat podjęłam dwie bardzo dobre i ważne decyzje zawodowe. Pierwszą było przyjęcie propozycji pracy, dzięki której zdobyłam doświadczenie i poznałam mnóstwo świetnych ludzi, z którymi utrzymuję nadal kontakt. Drugą było postanowienie pójścia samodzielną drogą, gdy poczułam się dostatecznie silna. Nie zarzekam się, że nigdy już niczego nie zmienię, trzeba być otwartym na to, co przynosi życie. Ale dzisiaj, na razie, jest mi tak dobrze, że nie zamieniłabym się z nikim. 



Popularne posty z tego bloga

Memento vivere

Gdy w ostatnim wpisie dzieliłam się z Wami radością życia, w komentarzach słusznie zauważyliście, że takie podejście nie dla każdego jest oczywiste, proste, naturalne, wrodzone. Niektórzy muszą się go nauczyć czy też wyćwiczyć.  Czy można nauczyć się cieszyć z faktu, że oto widzimy narodziny nowego dnia, że dane nam jest przeżyć kolejną dobę? Sposobów na to jest wiele, myślę, że taka radość może przyjść na co najmniej dwa.  Pierwszy, dość brutalny i gwałtowny: przez doświadczenie własnej lub cudzej poważnej choroby, wypadku, otarcie się o śmierć lub utratę kogoś ważnego, bliskiego, kochanego, zachodzi proces uświadamiania sobie własnej śmiertelności, kruchości życia, jego ulotności, nieuchronności śmierci. Drugi: gdy ten sam proces następuje powoli, pod wpływem doświadczenia życiowego, upływu czasu, obserwacji świata i własnej refleksji.

Ajka Minimalistka - kolejny rozdział

Zgodnie z zapowiedzią rozpoczynam kolejny rozdział. Prosty blog - czyli to miejsce, niestety nie odpowiada już moim potrzebom. To znaczy nie odpowiada mi ta platforma, na której go piszę, blogspot. Jej niedostosowanie do moich obecnych wymagań nie tłumaczy oczywiście rzadkiej publikacji tekstów w ostatnich latach, ale prawdą jest, że na pewno nie pomagało w pisaniu. Nie ma co jednak szukać wymówek czy wytłumaczeń.  Prosty blog pozostaje tutaj, nie znika. Wiem, że są wśród Was osoby, które wciąż lubią wracać do starych wpisów. Jednak od teraz nowe treści będę publikować w nowym miejscu, do którego serdecznie Was zapraszam. Moje nowe blogowe gospodarstwo nazywa się Ajka Minimalistka i znajdziecie go pod tym adresem . Będą się tam pojawiać nie tylko wpisy, ale również w osobnej zakładce można znaleźć wszystkie odcinki podcastu, który nagrywam od kilku miesięcy.  Zapraszam, do poczytania, posłuchania i zobaczenia! 

Uniform minimalistki

Temat osobistego uniformu obracam w głowie już od kilku lat, co najmniej. Jednak jeszcze do niedawna nie czułam się gotowa na to, by ostatecznie zdefiniować go dla siebie. Owszem, wiedziałam, że ciągnie mnie w tym kierunku i że coraz bardziej zbliżam się do wprowadzenia go w życie na co dzień. Jednak jeśli obserwowaliście, być może, moje materiały o kolorowej szafie minimalistki na YouTube , w cyklu, w ramach którego zaprezentowałam całą swoją kapsułową garderobę na wszystkie pory roku, mogliście zauważyć, że wprawdzie mój styl i zestawy ubraniowe były już dość wyraziste i powtarzalne, trudno było by nazwać je uniformem.  Tak jednak się złożyło, że w międzyczasie zmieniłam tryb życia poprzez powrót do oprowadzania po Krakowie (już nie tylko po Wawelu, jak było parę lat temu), więc o wiele częściej wychodzę pracować poza dom. Oczywiście wymusiło to dostosowanie zawartości szafy i pewne jej uzupełnienia. A jednocześnie kilka ubrań z niej wywędrowało. Z powodu zużycia, ale też zmian