Przejdź do głównej zawartości

Im dłużej, tym bardziej

Spotkałam się z dawno niewidzianą koleżanką. Gdy zapytała: a jak tam u ciebie z tym twoim minimalizmem?, spodziewała się, że zasypię ją opowieściami o liczeniu rzeczy i pozbywaniu się nadmiaru. Ku jej wielkiemu zdziwieniu zamiast o szafie i porządkach, opowiedziałam jej o tym, jaką radość sprawia mi ostatnio stawianie sobie różnych ograniczeń i wyznaczanie limitów. 

Chociażby opóźnianie mentalnych przyjemności.
We wrześniu zeszłego roku moja ulubiona autorka, Margaret Atwood, wydała ostatnią część trylogii Maddaddam. Nadal jej nie kupiłam, chociaż znam dobrze poprzednie części, chciałabym poznać zakończenie tej dystopicznej historii i znowu spotkać się z wyjątkowym sposobem pisania Atwood.
  
Przeczytałam prawie dwa lata temu próbkę Gry o tron. Na Kindle'a można sobie darmowo pobierać próbki przed zakupem książek. Zachwyciłam się przeczytanym fragmentem, znakomicie napisana opowieść, barwna, nieoczekiwana i wciągająca. A nawet podejrzałam parę fragmentów serialu, gdy Mąż nadrabiał zaległości. Też świetnie to wyglądało. Nabrałam apetytu na więcej. Ale na razie na tym poprzestałam.

Szukałam w księgarni książki, o którą prosiła mnie Mama. Na półce apetycznie i kolorowo nęciła najnowsza książka kucharska Agnieszki Maciąg, bardzo pięknie wydana. Pisałam kiedyś o Smaku szczęścia, który bardzo mi się spodobał. Jest jedną z nielicznych książek papierowych, które jeszcze ostały się na naszym regale. Pierwszym odruchem było kupić więc i tę pozycję. Przejrzałam, odłożyłam. Doszłam do wniosku, że chociaż bardzo piękna - do niczego teraz nie jest mi potrzebna. Gdy szukam nowych przepisów, i tak zaglądam przecież do internetu, na ulubione blogi kulinarne. Bardzo cenię panią Agnieszkę, a przeglądanie tak ładnie wydanych książek to czysta przyjemność. Jednak zrezygnowałam z zakupu.

Długo by wymieniać. Nawet na przesłuchanie ostatniej płyty Stinga (wiecie, jaką fanką jestem...) kazałam sobie poczekać dobrych parę tygodni po jej premierze. Zrezygnowałam też z prenumeraty czasopisma kulinarno-gastronomicznego Kukbuk, nadal go czytuję, ale ze znacznym opóźnieniem, bo dostaję stare numery od znajomego. 

Zapewne takie zachowanie wydaje się nieco dziwaczne. Odsuwanie przyjemności, czekanie tak „dla sportu”, bez specjalnej potrzeby, wyłącznie po to, by poćwiczyć wolę. Przyglądam się tym pragnieniom i nabieram do nich dystansu. Przyjdzie moment, gdy kupię i przeczytam książkę Atwood, gdy poproszę Męża o podesłanie e-booków Gry o tron. Może nawet zaszaleję i w wolne zimowe wieczory obejrzę sobie serial. 

Dla osoby, która dawniej nie znosiła czekania na przyjemność i musiała mieć ją tu i teraz, już, to zupełnie nowe obszary doznań. Odmawianie sobie, rezygnacja, czekanie na stosowny czas. Świadome odsuwanie momentu spotkania z ulubionym twórcą czy wydawnictwem. Radość oczekiwania i dawkowanie sobie przeżyć. Cieszę się, że się tego nauczyłam. Może w przyszłości nie będę już tak bardzo przeciągać tego oczekiwania, jak zdarza mi się to robić teraz, nie wiem. Na razie podoba mi się takie długie czekanie. 

Popularne posty z tego bloga

Memento vivere

Gdy w ostatnim wpisie dzieliłam się z Wami radością życia, w komentarzach słusznie zauważyliście, że takie podejście nie dla każdego jest oczywiste, proste, naturalne, wrodzone. Niektórzy muszą się go nauczyć czy też wyćwiczyć.  Czy można nauczyć się cieszyć z faktu, że oto widzimy narodziny nowego dnia, że dane nam jest przeżyć kolejną dobę? Sposobów na to jest wiele, myślę, że taka radość może przyjść na co najmniej dwa.  Pierwszy, dość brutalny i gwałtowny: przez doświadczenie własnej lub cudzej poważnej choroby, wypadku, otarcie się o śmierć lub utratę kogoś ważnego, bliskiego, kochanego, zachodzi proces uświadamiania sobie własnej śmiertelności, kruchości życia, jego ulotności, nieuchronności śmierci. Drugi: gdy ten sam proces następuje powoli, pod wpływem doświadczenia życiowego, upływu czasu, obserwacji świata i własnej refleksji.

Ajka Minimalistka - kolejny rozdział

Zgodnie z zapowiedzią rozpoczynam kolejny rozdział. Prosty blog - czyli to miejsce, niestety nie odpowiada już moim potrzebom. To znaczy nie odpowiada mi ta platforma, na której go piszę, blogspot. Jej niedostosowanie do moich obecnych wymagań nie tłumaczy oczywiście rzadkiej publikacji tekstów w ostatnich latach, ale prawdą jest, że na pewno nie pomagało w pisaniu. Nie ma co jednak szukać wymówek czy wytłumaczeń.  Prosty blog pozostaje tutaj, nie znika. Wiem, że są wśród Was osoby, które wciąż lubią wracać do starych wpisów. Jednak od teraz nowe treści będę publikować w nowym miejscu, do którego serdecznie Was zapraszam. Moje nowe blogowe gospodarstwo nazywa się Ajka Minimalistka i znajdziecie go pod tym adresem . Będą się tam pojawiać nie tylko wpisy, ale również w osobnej zakładce można znaleźć wszystkie odcinki podcastu, który nagrywam od kilku miesięcy.  Zapraszam, do poczytania, posłuchania i zobaczenia! 

Uniform minimalistki

Temat osobistego uniformu obracam w głowie już od kilku lat, co najmniej. Jednak jeszcze do niedawna nie czułam się gotowa na to, by ostatecznie zdefiniować go dla siebie. Owszem, wiedziałam, że ciągnie mnie w tym kierunku i że coraz bardziej zbliżam się do wprowadzenia go w życie na co dzień. Jednak jeśli obserwowaliście, być może, moje materiały o kolorowej szafie minimalistki na YouTube , w cyklu, w ramach którego zaprezentowałam całą swoją kapsułową garderobę na wszystkie pory roku, mogliście zauważyć, że wprawdzie mój styl i zestawy ubraniowe były już dość wyraziste i powtarzalne, trudno było by nazwać je uniformem.  Tak jednak się złożyło, że w międzyczasie zmieniłam tryb życia poprzez powrót do oprowadzania po Krakowie (już nie tylko po Wawelu, jak było parę lat temu), więc o wiele częściej wychodzę pracować poza dom. Oczywiście wymusiło to dostosowanie zawartości szafy i pewne jej uzupełnienia. A jednocześnie kilka ubrań z niej wywędrowało. Z powodu zużycia, ale też zmian