Przez długi czas najważniejsze było dla mnie pozbycie się nadmiaru w różnych dziedzinach życia. Było jednak oczywistym, że kiedyś nie będzie już czego usuwać, jeśli w międzyczasie pozbędę się nawyków prowadzących do jego powstawania.
Kolejnym etapem - moim zdaniem o wiele zabawniejszym i ciekawszym - jest nauka dobrowolnego narzucania sobie ograniczeń i obserwowania, co z nich wynika. To rodzaj ćwiczenia woli i umysłu w świecie, w którym wszelkie limity są źle postrzegane.
Zapewne na pierwszy rzut oka nie jest zbyt jasne, dlaczego uważam ten etap za zabawny. Przede wszystkim ciekawi mnie wyzwalająca się pod wpływem ograniczeń kreatywność i zdolność adaptacji. Nieograniczone możliwości czasem usypiają umysł i wyobraźnię, natomiast konieczność radzenia sobie w wyznaczonych granicach pobudza do myślenia, by wykorzystać jak najlepiej to, co dostępne i dozwolone.
No tak, dopóki sama wyznaczam sobie te granice, nie narzekam na ich uciążliwość. Zastanawiałam się jednak, czy mierzenie się z ograniczeniem niezależnym od własnej woli też może przynosić radość i być źródłem przydatnych doświadczeń. Przez ostatnie pół roku przekonałam się, że jednak jest to możliwe, wbrew wcześniejszym obawom, które zresztą przez długi czas powstrzymywały mnie od zmierzenia się z owym problemem (a może nawet wyzwaniem?).
Chodzi o nietolerancję pokarmową, a konkretnie o zboża zawierające gluten. Tak, wiem, bardzo modne jest teraz niejedzenie glutenu. Popularne jest również naśmiewanie się z tych „wydziwiających”, co to tego nie mogą, a tamto im szkodzi, takie cieplarniane chuchra, którym z nadmiaru cywilizacji w głowach się już do reszty poprzewracało. I piją sojowe latte, przegryzając sernikiem z kaszy jaglanej.
Może to moda i poza, w przypadku niektórych osób, ale nie da się nie zauważyć, że coraz więcej ludzi ma realne i uciążliwe problemy związane z uczuleniami i nietolerancjami pokarmowymi. Przykry skutek uboczny rozwoju cywilizacji, zanieczyszczenia środowiska, natłoku szkodliwych związków chemicznych w naszym otoczeniu. Oraz zmian w rolnictwie, modyfikacji uprawianych odmian roślin, tak, aby były maksymalnie wydajne, odporne i tanie. Zboża, jakie jemy teraz, są wynikiem wielu lat pracy specjalistów. Dzięki nim można nakarmić więcej ludzi, ale nie do końca kontrolowane zmiany mogą prowadzić do różnych reakcji i nietolerancji, ludzki układ pokarmowy może być do nich po prostu nieprzystosowany. Najbardziej cierpią na tym dzieci, ale i u dorosłych takie kłopoty są wcale nierzadkie.
Swoje problemy z trawieniem zbóż ignorowałam bardzo uparcie już od dobrych paru lat. Wszystkie obserwacje wskazywały na to, że zboża glutenowe robią mi jakieś „kuku”, a najbardziej pszenica (która glutenu zawiera najwięcej), ale nie chciałam się z tym pogodzić. Wiedziałam też, że w rodzinie były już wcześniej przypadki osób, które miały podobne problemy, tyle, że wtedy jeszcze nie było konkretnie wiadomo, na jakim tle. Jednak jako wielbicielka domowego chleba na zakwasie, od lat już regularnie piekąca chleby, bułki, bagietki i inne pachnące specjały, nie mogłam wyobrazić sobie życia bez tych cudów i pyszności. Jak wiecie zresztą, jeść lubię. Niestety - gdyby nie to, nie miałabym zapewne aż takich problemów z utrzymaniem zgrabnej sylwetki.
Mała uwaga na marginesie - nietolerancja glutenu to nie to samo, co celiakia, zainteresowanych odsyłam do stosownej literatury. Jednak objawy i skutki bywają podobne, sposób postępowania jest taki sam.
Żyłam więc sobie ze spychaną w jakiś zakamarek mózgu świadomością, że robię sobie na złość, ale z lenistwa i zwykłej ludzkiej słabości niczego z tym nie robiłam. Lepsze znane zło niż nieznane dobro, jak mawia przysłowie. Dolegliwości związane z reakcjami na gluten i substancje pokrewne znałam, chociaż czasami okropnie zatruwały mi życie, utrudniały wyjścia i wyjazdy. Wolałam sobie to jednak tłumaczyć stresem czy zespołem jelita drażliwego itp., niż podjąć konkretne kroki. Bałam się nieznanego: ograniczeń związanych z wyeliminowaniem nietolerowanych produktów. Bo co z chlebem, makaronami, kaszami? Wiedziałam, że bezglutenowe zamienniki są drogie i często bardzo przetworzone, wydawały się więc gorszym wyborem niż szkodzący mi, ale pyszny i naturalny domowy chleb na zakwasie czy razowe tradycyjne makarony. I jak sobie radzić poza domem, w podróży, w obcych miejscach?
Jednak tej wiosny coś się zmieniło. Może wreszcie wydoroślałam, lepiej późno niż wcale. Pomyślałam, że warto by w końcu sprawdzić, jak wyglądałoby moje życie, gdybym zrezygnowała z tego, co mi najprawdopodobniej szkodzi. Nawet za cenę konieczności wyeliminowania z jadłospisu wielu ulubionych produktów i potraw.
Najtrudniej było przed podjęciem tej decyzji. Trzeba było sobie powiedzieć, że być może do końca życia nie poczuję już smaku świeżej pszennej bułki. Pomyślałam jednak: kobieto, nie histeryzuj, naprawdę można mieć większe problemy niż niejedzenie pszenicy, jęczmienia i żyta. To nie koniec świata, wiele osób musi znosić większe niedogodności i jakoś nie marudzą ani nie oczekują, że ktoś będzie się nad nimi litował.
O dalszym ciągu - czyli wnioskach po pół roku bez glutenu i o tym, że nawet takie ograniczenie, którego wolałoby się nie mieć, może prowadzić do ciekawych obserwacji - opowiem w następnym wpisie. Na zachętę wspomnę tylko, że obawy okazały się zupełnie zbędne, a sama decyzja była strzałem w dziesiątkę, bo objawy ustąpiły jak ręką odjął. Acha, i żeby nie było nieporozumień - nie namawiam nikogo do naśladownictwa, piszę o swoich osobistych doświadczeniach, nie twierdzę, że zboża to samo zło i szkodzą każdemu. Mi nie służą, ale każdy jest inny.