Pisałam ostatnio o tym, że przez długi czas zwlekałam z odstawieniem produktów zawierających gluten, pomimo tego, że z obserwacji wynikało, że nie są dla mnie wskazane. Obawiałam się jednak, że rezygnacja z nich spowoduje zbyt wiele niewygód i komplikacji oraz żal mi było ulubionych potraw. Wolałam więc znosić różne nieprzyjemne dolegliwości (głównie ze strony układu pokarmowego) zamiast podjąć próbę życia bez glutenu.
W końcu jednak przemogłam się. Trochę ze zmęczenia, trochę z ciekawości. Pomyślałam, że niczego przecież nie stracę, rezygnując na jakiś czas. Mogę jedynie zyskać - lepsze samopoczucie albo ostateczną pewność, że to jednak nie gluten, tylko być może szkodzi mi coś innego, jeśli odstawienie problematycznych produktów nie przyniesie żadnej zauważalnej zmiany. To była najtrudniejsza chwila - powiedzenie sobie: od teraz zaczynam. Najtrudniejsza, bo w głowie pojawiła się nieprzyjemna myśl, że być może nigdy już nie zjem prawdziwej pszennej pizzy, domowego żytniego chleba, naleśników, „normalnego” makaronu.
Zaczęłam więc, z obawami, ale przede wszystkim z ciekawością.
Już pierwsze dni przyniosły pozytywne wnioski. Pierwsza sympatyczna zmiana na lepsze to zniknięcie uczucia jakby „waty w mózgu”, nieostrego myślenia. Przypisywałam je zawsze niewyspaniu lub zmęczeniu, a tymczasem okazało się związane z jedzeniem zbóż glutenowych - w ciągu kolejnych miesięcy nie powróciło ani razu, nawet wtedy, gdy rzeczywiście byłam niewyspana albo poprzedniego wieczora wypiłam za dużo wina.
Dolegliwości żołądkowe również zaczęły stopniowo ustępować, aż do całkowitego zaniku. Ku mojej wielkiej radości, bo to one były przecież główną motywacją dla podjęcia tej próby. Trzecią bardzo miłą i korzystną zmianą była poprawa jakości i ilości snu. W poprzedzających miesiącach zaczęła dokuczać mi bezsenność, przez chwilę przypisywałam ją nadmiernemu pobudzeniu, ale powracała nawet wtedy, gdy prowadziłam bardzo regularny i uporządkowany tryb życia. A teraz znowu sypiam jak kot, a budzę się wypoczęta i świeża. Acha, zapomniałam o jeszcze jednym bonusie: gładsza cera, mniej wyprysków. Jeszcze jeden: spadek, a raczej normalizacja apetytu. Przestałam czuć się ciągle głodna, nawet krótko po posiłku. Podobno pszenica pobudza apetyt, wydaje się, że może to być prawdą.
Tyle o skutkach. Jak widać, wyniki były jednoznaczne. Skoro wystąpiły tak szybko i wyraźnie - od pierwszych dni, a z czasem tylko się utrwaliły - nie miałam żadnych wątpliwości, że trafiłam w dziesiątkę. Dodatkowym potwierdzeniem było kilka epizodów, gdy nieświadomie zjadłam coś, co, jak później się okazywało, zawierało niewielką ilość glutenu, i czułam się znów źle, chociaż nie wiadomo było dlaczego. Późniejsze śledztwa ujawniały sprawców, np. ziemniaki smażone we fryturze razem z innymi produktami, które były panierowane lub pokryte ciastem. Nie sądziłam, że to może mieć znaczenie, a jednak, jak się przekonałam, ma, i to duże.
Poprawa samopoczucia jest wielką nagrodą za to, że odważyłam się spróbować. Najlepsze jest to, że wcale nie jest mi trudno wytrwać i nie podjadać tego, czego nie powinnam, chociaż na początku obawiałam się tego. Bałam się, że będzie mnie kusić zapach świeżego pszennego pieczywa, że będę musiała bić się po łapach, że by nie sięgnąć po kawałek bagietki, jeśli ktoś postawi ją przede mną na stole. Jednak, ku własnemu zaskoczeniu, wcale nie muszę się o to martwić. Nie czuję pokusy. Przede wszystkim dlatego, że nie chcę znów źle się czuć, nie widzę powodu, by robić sobie na złość. Nie jest to żaden wysiłek, nie muszę się pilnować ani kontrolować, naprężać muskułów silnej woli. Po prostu dołączyłam produkty glutenowe do sporej już gromadki rzeczy, które uważam za niejadalne (dla mnie, nie dla innych), wraz z tzw. żywnością wysoko przetworzoną. Skoro są niejadalne, nie ma się nad czym zastanawiać. Problem rozwiązuje się sam.
Spotykam się z różnymi reakcjami, od pełnego zrozumienia do lekceważenia i kpiarskich uśmieszków. Nie interesuje mnie jednak to, co inni myślą na temat moich zwyczajów żywieniowych, tak samo, jak nie mam zamiaru zaglądać innym w talerze ani nie będę też nikogo przekonywać do rzucania glutenu bądź rezygnowania z innych pokarmów. Wolnoć Tomku na swoim talerzu. Nic mi do tego, co lubią jeść inni. Znam też osoby, które nie potrafią odmówić sobie produktów, które im szkodzą. Najłatwiej byłoby oczywiście wyśmiewać się z nich, ale z czego tu się śmiać? Jesz coś, po czym źle się czujesz, Twoja sprawa, Twój ból, Twoje zdrowie. To, że mnie udało się uporać ze swoją słabością, nie jest powodem do tego, bym czuła się lepsza od tych, którzy nie mają w sobie dość siły. Ale pokusa wywyższania się oczywiście się pojawia.
Obawiałam się komplikacji, a tymczasem nie widzę w żywieniu bezglutenowym niczego trudnego. Na pewno nie przy obecnym dostępie do informacji i produktów. Wystarczy nie bać się zadawać pytania i czytać wnikliwie etykiety. Bardzo podoba mi się to, że przepisy wymagają podawania informacji o zawartości nawet śladowych ilości glutenu na etykietach. Prawdziwą kopalnią wiedzy jest witryna Polskiego Stowarzyszenia Osób z Celiakią i na Diecie Bezglutenowej. Internet jest również pełen pomysłów na potrawy i wypieki bezglutenowe oraz propozycji zamienników produktów.
Samo doświadczenie jako takie jest fascynujące. To, co miało być utrudnieniem, okazuje się ułatwieniem. Bo przecież łatwiej się żyje, gdy człowiek dobrze sypia i nie musi się martwić o kaprysy swoich gastroprzewodów. Natomiast pozorne ograniczenie otwiera nowe horyzonty. Skoro trzeba wykluczyć kilka bardzo popularnych i powszechnie występujących składników, trzeba je czymś przecież zastąpić.
Największym wyzwaniem był chleb. Na początku nie jadłam go wcale, bo nie chciałam kupować gotowego pieczywa bezglutenowego, awaryjnie sięgałam po wafle ryżowe (ale je trudno nazwać chlebem). Następnie zaczęłam eksperymentować z chlebem gryczanym od Olgi Smile. Pierwsze próby rozczarowały mnie, jako wieloletnią weterankę domowego wypieku pieczywa. Mąki glutenowe zachowują się zupełnie inaczej. Chleb nie tylko smakował inaczej (chociaż nieźle), ale ani tak ładnie nie wyrastał, ani nie wyglądał. Jednak doświadczenia z wypiekami tradycyjnymi przydały się, dzięki nim wiedziałam, że nie należy się zrażać, bo przepis zawsze można dopracować i dostosować go do swoich potrzeb i upodobań. Postaram się Wam wkrótce zaprezentować moją ostateczną wersję tego chleba, chociaż przyznaję, że przepisy Olgi są bardzo przydatne, ale dla mnie zbyt restrykcyjne, nie mam aż takiej potrzeby ani chęci radykalnego ograniczania stosowania jaj czy nabiału.
Drugim obszarem, gdzie potencjalnie mogły pojawić się trudności, były wyjazdy, odwiedziny i szeroko pojęte życie towarzyskie. Ale i tu okazało się być łatwiej, niż się spodziewałam. Nie mogę pić piwa, ale za to coraz łatwiej dostępne są różne rodzaje cydru i perry, więc spotkania ze znajomymi na mieście nie zmuszają mnie do sączenia mineralnej, gdy inni wciągają browary. Gdy jadę w gości, nie zapowiadam wcześniej, że mam jakieś specjalne potrzeby, by nie sprowokować niepotrzebnych szczególnych ceremonii i przygotowań. Staram się zabrać ze sobą bezpieczne przekąski, czasem przywożę „swój” chleb, ale poza tym zdaję się na to, co zastanę na miejscu. W każdym domu można znaleźć sporo pokarmów, które nadają się dla bezglutenowca.
Chyba właśnie podróżowanie „gluten-free” przynosi najwięcej ciekawych nowych doświadczeń. Sięgam po produkty i potrawy, które dawniej przegrałyby w konkurencji ze zbożami. Chociażby nasz wiosenny wypad na tydzień do Grecji. Na śniadanie zwykle jadaliśmy tam wytrawne wypieki z ciasta filo, ze szpinakiem i fetą albo z innymi odmianami lokalnych serów, czasem słodką bougatsę, przypominającą naszą karpatkę. Tym razem musiałam rozejrzeć się za czymś bezmącznym. Co okazało się banalnie proste: na każdym kroku serwowano gęsty jogurt z owocami i miodem lub z orzechami (jak na zdjęciu poniżej). Bardzo pyszne i apetyczne śniadanie. Albo omlety z najróżniejszymi dodatkami. Smacznie i fajnie.
Okazuje się, że dzięki ograniczeniu możliwości wyboru poznaję nowe smaki albo sięgam po produkty, które znałam i lubiłam wcześniej, ale ich nie doceniałam. Chociażby mąka gryczana, kasza jaglana, mielone migdały. Rzadko jadamy słodycze, bo nie jesteśmy ich wielkimi fanami, ale jeśli potrzebuję podjąć gości ciastem, mogę upiec na przykład obłędne ciasto czekoladowe wg. przepisu Michela „oddaj fartucha” Morana, keks migdałowo-gryczany Patrycji albo tort bezowy. Wspaniałe ciasteczka czekoladowe od Sowy. Ograniczenie? Jakie ograniczenie? Przecież możliwości są nieskończone. Nawet pizzę bezglutenową już robiłam (gryczaną), była całkiem udana.
Dlatego gdy ktoś na moje „dziękuję” za chleb, w odpowiedzi wyraża współczucie, że taka ze mnie bidulka, bo nie mogę tego czy tamtego jeść, odpowiadam, że nie ma co współczuć, świetnie się bawię i nie czuję się pokrzywdzona. Pewnie, fajnie było nie mieć takich ograniczeń, ale litowanie się nad sobą niczemu nie służy, tym bardziej, że można mieć większe problemy niż niemożność jedzenia niektórych rodzajów zboża. Bez glutenu jest inaczej, ale wcale nie strasznie.
Nie pierwszy to raz, gdy stwierdzam, że ograniczenia są bardzo pouczające. Pobudzają do myślenia, uczą dostosowywania się do sytuacji, lepszego wykorzystywania dostępnych możliwości. Z zewnątrz mogą wydawać się uciążliwe, ale to tylko kwestia nastawienia. Mnie z tym dobrze, lubię ćwiczyć swoje zdolności adaptacji.
Na koniec jeszcze raz podkreślam, że nikogo nie namawiam do diety bezglutenowej, opisuję tylko osobiste doświadczenia związane z nietolerancją pokarmową.