Przejdź do głównej zawartości

Wolne podróżowanie

Jedna z czytelniczek podesłała mi niedawno informację o książce: O wolnym podróżowaniu, której autorem jest Dan Kieran. Podtytuł brzmi Droga jest celem. Zaciekawiła mnie ta pozycja, ale na razie po nią nie sięgam, mam kilka innych lektur w kolejce do przeczytania. Przejrzałam recenzje, między innymi tę na blogu Niebiańskie pióro. Przeczytałam ją z przyjemnością, ale też z rozbawieniem - bo dzięki niej dowiedziałam się, że sposób, w jaki podróżujemy, ma swoją specjalną nazwę. To „wolne podróżowanie”, czyli w j. ang. slow travel. 

Mniejsza o nazwę. Ze wspomnianej recenzji wynika, że autor książki pragnie pokazać, jak można odzyskać radość z podróżowania. O tyle więc nie czuję szczególnej potrzeby jej przeczytania, że nigdy tej przyjemności nie utraciłam, podróże, niezależnie od zasięgu czy środka lokomocji, zawsze sprawiają mi wielką frajdę. Nieważne, czy to wycieczka samochodem z rodzicami i siostrą do Sanoka (prześliczne miasto!), czy też samolotowy wypad do Toskanii. Wszędzie widzę cudne miejsca, i daleko, i zupełnie blisko, tuż obok domu. A spieszyć się w podróży nie cierpię. 

Dan Kieran namawia do rezygnacji z podróży samolotem i zachęca, by podróżować wolniej. Pociągiem lub pieszo. I z jednej strony rozumiem jego argumentację, z drugiej zaś nie całkiem podzielam. Nie skreślam samolotu, wręcz przeciwnie, niewiele znam większych przyjemności niż latanie. Gdyby tylko nie miało ono fatalnego wpływu na środowisko naturalne i gdyby transport samolotowy nie był tak bardzo nadużywany w obecnych czasach, moje niecałkiem czyste ekologiczne sumienie czułoby się znacznie lepiej. 

Jednak spora część moich podróżniczych doświadczeń to przejazdy autokarami w różne dość odległe zakątki południa Europy, jeszcze z czasów studiów, a później w ramach pracy pilota wycieczek i hostessy na linii autokarowej z Krakowa do Rzymu i Neapolu. Może autokar nie jest ekstremalnie slow środkiem transportu, ale w porównaniu do samolotu to prawdziwy ślimak winniczek. Przejazd z Polski do Madrytu czy na Riwierę Olimpijską wydaje się trwać wieki. Pośladki błagają o litość. Kolana wysyłają rozpaczliwe sygnały, że nie wiedzą, czy jeszcze uda się im kiedykolwiek wyprostować. Współpasażerowie robią się w miarę podróży coraz bardziej rozdrażnieni, mocniej pachnący i bardziej szarzy w kolorze (i ten aromat kanapek z pastą rybną snujący się pomiędzy siedzeniami...).

Wszystkie te niedogodności nie odbierały mi radości z podróży. Właśnie ta powolność i uciążliwość przemieszczania się sprawiała, że tym bardziej doceniało się dotarcie do celu. Prysznic i łóżko okazywały się królewskim luksusem. Po zamknięciu oczu wydawało się, że łóżko się kołysze, tak jakby nadal było się w autobusie. Zmęczenie sprawiało, że szybko odpływało się w sen. 
Wiem, że to brzmi niezbyt atrakcyjnie, ale naprawdę taka trudna i męcząca podróż miała swój niepowtarzalny urok. Najbardziej w podróżach autokarem na pilockim miejscu obok kierowcy kochałam ten widok drogi rozwijającej się jak dywan przed kołami. I krajobraz powoli przesuwający się za oknami. Jednak nie chciałabym na dobre wracać do takiego sposobu podróżowania. Owszem, zdarza się nam skorzystać z wolniejszych niż samolot środków transportu, ale cieszę się, że nie musimy się do nich ograniczać. 

Obecna łatwość podróżowania samolotem - za ułamek niegdysiejszych cen - nie przestaje mnie zachwycać. Po pierwsze sam lot jest dla mnie przygodą. Zmyślność tego wynalazku, potężna i ciężka maszyna unosi się w powietrze jak ptak - czyż nie jest to niezwykłe? Po drugie właśnie fakt, że tak szybko można znaleźć się w wybranym miejscu, nawet odległym. Nawet dysponując zaledwie kilkoma wolnymi dniami, można wybrać się w jakiś fajny zakątek. Zaś dzięki skróceniu czasu dotarcia na miejsce, można nim lepiej się nacieszyć. Na jednym odcinku skorzystać z opcji fast, by potem mogło być bardziej slow. 

Tu właśnie jednak pojawia się niebezpieczeństwo utraty radości z podróżowania. Skoro tak łatwo i szybko można się przemieszczać, nietrudno jest wpaść w schemat „zaliczania” atrakcji turystycznych, „odhaczania” kolejnych pozycji z listy miejsc, które rzekomo każdy powinien zobaczyć przed śmiercią. Gdy celem jest tylko zaliczanie, można przestać cieszyć się samą podróżą jako taką, a nastawić się tylko na realizację napiętego harmonogramu. Wpadając we frustrację, gdy planu nie uda się wykonać w całości. 

Nie przeczę, że wiele z tych obiektów, które w powszechnym przekonaniu uważane są za obowiązkowe punkty na trasie zwiedzania, zaiste są miejscami niezwykłymi. Ze względu na historię, piękno, położenie czy geniusz twórców. Nie dam sobie jednak nikomu wmówić, że którykolwiek z nich muszę zobaczyć. Co więcej, uważam, że pielęgnowanie takiego przekonania, że jedne miejsca są bardziej warte zobaczenia od innych, podobno mniej interesujących, jest wręcz szkodliwe, bo doprowadza do absurdalnego stłoczenia odwiedzających w jednej, aktualnie najmodniejszej lokalizacji, gdy tymczasem inne, które też mogłyby skorzystać z odwiedzin turystów - i zaoferować im wiele, a może nawet więcej, nie budzą takiego zainteresowania. Nikt bowiem nie wskazał ich palcem ani nie umieścił w rankingu najpiękniejszych.

Po O wolnym podróżowaniu w końcu sięgnę, bo ciekawa jestem spostrzeżeń i doświadczeń autora. Jednak nasze podróże są już wystarczająco (chociaż nie bardzo) powolne, więc nie oczekuję rewolucji w wyniku tej lektury. O tym, jak nieco wolniejsze podróżowanie wygląda w praktyce w naszym wydaniu, opowiem przy okazji kolejnego wpisu, wraz z obiecaną relacją z Pizy. 

W ramach zapowiedzi - poniżej pizański zaułek:


Popularne posty z tego bloga

Ajka Minimalistka - kolejny rozdział

Zgodnie z zapowiedzią rozpoczynam kolejny rozdział. Prosty blog - czyli to miejsce, niestety nie odpowiada już moim potrzebom. To znaczy nie odpowiada mi ta platforma, na której go piszę, blogspot. Jej niedostosowanie do moich obecnych wymagań nie tłumaczy oczywiście rzadkiej publikacji tekstów w ostatnich latach, ale prawdą jest, że na pewno nie pomagało w pisaniu. Nie ma co jednak szukać wymówek czy wytłumaczeń.  Prosty blog pozostaje tutaj, nie znika. Wiem, że są wśród Was osoby, które wciąż lubią wracać do starych wpisów. Jednak od teraz nowe treści będę publikować w nowym miejscu, do którego serdecznie Was zapraszam. Moje nowe blogowe gospodarstwo nazywa się Ajka Minimalistka i znajdziecie go pod tym adresem . Będą się tam pojawiać nie tylko wpisy, ale również w osobnej zakładce można znaleźć wszystkie odcinki podcastu, który nagrywam od kilku miesięcy.  Zapraszam, do poczytania, posłuchania i zobaczenia! 

Memento vivere

Gdy w ostatnim wpisie dzieliłam się z Wami radością życia, w komentarzach słusznie zauważyliście, że takie podejście nie dla każdego jest oczywiste, proste, naturalne, wrodzone. Niektórzy muszą się go nauczyć czy też wyćwiczyć.  Czy można nauczyć się cieszyć z faktu, że oto widzimy narodziny nowego dnia, że dane nam jest przeżyć kolejną dobę? Sposobów na to jest wiele, myślę, że taka radość może przyjść na co najmniej dwa.  Pierwszy, dość brutalny i gwałtowny: przez doświadczenie własnej lub cudzej poważnej choroby, wypadku, otarcie się o śmierć lub utratę kogoś ważnego, bliskiego, kochanego, zachodzi proces uświadamiania sobie własnej śmiertelności, kruchości życia, jego ulotności, nieuchronności śmierci. Drugi: gdy ten sam proces następuje powoli, pod wpływem doświadczenia życiowego, upływu czasu, obserwacji świata i własnej refleksji.

Uniform minimalistki

Temat osobistego uniformu obracam w głowie już od kilku lat, co najmniej. Jednak jeszcze do niedawna nie czułam się gotowa na to, by ostatecznie zdefiniować go dla siebie. Owszem, wiedziałam, że ciągnie mnie w tym kierunku i że coraz bardziej zbliżam się do wprowadzenia go w życie na co dzień. Jednak jeśli obserwowaliście, być może, moje materiały o kolorowej szafie minimalistki na YouTube , w cyklu, w ramach którego zaprezentowałam całą swoją kapsułową garderobę na wszystkie pory roku, mogliście zauważyć, że wprawdzie mój styl i zestawy ubraniowe były już dość wyraziste i powtarzalne, trudno było by nazwać je uniformem.  Tak jednak się złożyło, że w międzyczasie zmieniłam tryb życia poprzez powrót do oprowadzania po Krakowie (już nie tylko po Wawelu, jak było parę lat temu), więc o wiele częściej wychodzę pracować poza dom. Oczywiście wymusiło to dostosowanie zawartości szafy i pewne jej uzupełnienia. A jednocześnie kilka ubrań z niej wywędrowało. Z powodu zużycia, ale też zmian