Jedna z czytelniczek podesłała mi niedawno informację o książce: O wolnym podróżowaniu, której autorem jest Dan Kieran. Podtytuł brzmi Droga jest celem. Zaciekawiła mnie ta pozycja, ale na razie po nią nie sięgam, mam kilka innych lektur w kolejce do przeczytania. Przejrzałam recenzje, między innymi tę na blogu Niebiańskie pióro. Przeczytałam ją z przyjemnością, ale też z rozbawieniem - bo dzięki niej dowiedziałam się, że sposób, w jaki podróżujemy, ma swoją specjalną nazwę. To „wolne podróżowanie”, czyli w j. ang. slow travel.
Mniejsza o nazwę. Ze wspomnianej recenzji wynika, że autor książki pragnie pokazać, jak można odzyskać radość z podróżowania. O tyle więc nie czuję szczególnej potrzeby jej przeczytania, że nigdy tej przyjemności nie utraciłam, podróże, niezależnie od zasięgu czy środka lokomocji, zawsze sprawiają mi wielką frajdę. Nieważne, czy to wycieczka samochodem z rodzicami i siostrą do Sanoka (prześliczne miasto!), czy też samolotowy wypad do Toskanii. Wszędzie widzę cudne miejsca, i daleko, i zupełnie blisko, tuż obok domu. A spieszyć się w podróży nie cierpię.
Dan Kieran namawia do rezygnacji z podróży samolotem i zachęca, by podróżować wolniej. Pociągiem lub pieszo. I z jednej strony rozumiem jego argumentację, z drugiej zaś nie całkiem podzielam. Nie skreślam samolotu, wręcz przeciwnie, niewiele znam większych przyjemności niż latanie. Gdyby tylko nie miało ono fatalnego wpływu na środowisko naturalne i gdyby transport samolotowy nie był tak bardzo nadużywany w obecnych czasach, moje niecałkiem czyste ekologiczne sumienie czułoby się znacznie lepiej.
Wszystkie te niedogodności nie odbierały mi radości z podróży. Właśnie ta powolność i uciążliwość przemieszczania się sprawiała, że tym bardziej doceniało się dotarcie do celu. Prysznic i łóżko okazywały się królewskim luksusem. Po zamknięciu oczu wydawało się, że łóżko się kołysze, tak jakby nadal było się w autobusie. Zmęczenie sprawiało, że szybko odpływało się w sen.
Wiem, że to brzmi niezbyt atrakcyjnie, ale naprawdę taka trudna i męcząca podróż miała swój niepowtarzalny urok. Najbardziej w podróżach autokarem na pilockim miejscu obok kierowcy kochałam ten widok drogi rozwijającej się jak dywan przed kołami. I krajobraz powoli przesuwający się za oknami. Jednak nie chciałabym na dobre wracać do takiego sposobu podróżowania. Owszem, zdarza się nam skorzystać z wolniejszych niż samolot środków transportu, ale cieszę się, że nie musimy się do nich ograniczać.
Obecna łatwość podróżowania samolotem - za ułamek niegdysiejszych cen - nie przestaje mnie zachwycać. Po pierwsze sam lot jest dla mnie przygodą. Zmyślność tego wynalazku, potężna i ciężka maszyna unosi się w powietrze jak ptak - czyż nie jest to niezwykłe? Po drugie właśnie fakt, że tak szybko można znaleźć się w wybranym miejscu, nawet odległym. Nawet dysponując zaledwie kilkoma wolnymi dniami, można wybrać się w jakiś fajny zakątek. Zaś dzięki skróceniu czasu dotarcia na miejsce, można nim lepiej się nacieszyć. Na jednym odcinku skorzystać z opcji fast, by potem mogło być bardziej slow.
Tu właśnie jednak pojawia się niebezpieczeństwo utraty radości z podróżowania. Skoro tak łatwo i szybko można się przemieszczać, nietrudno jest wpaść w schemat „zaliczania” atrakcji turystycznych, „odhaczania” kolejnych pozycji z listy miejsc, które rzekomo każdy powinien zobaczyć przed śmiercią. Gdy celem jest tylko zaliczanie, można przestać cieszyć się samą podróżą jako taką, a nastawić się tylko na realizację napiętego harmonogramu. Wpadając we frustrację, gdy planu nie uda się wykonać w całości.
Nie przeczę, że wiele z tych obiektów, które w powszechnym przekonaniu uważane są za obowiązkowe punkty na trasie zwiedzania, zaiste są miejscami niezwykłymi. Ze względu na historię, piękno, położenie czy geniusz twórców. Nie dam sobie jednak nikomu wmówić, że którykolwiek z nich muszę zobaczyć. Co więcej, uważam, że pielęgnowanie takiego przekonania, że jedne miejsca są bardziej warte zobaczenia od innych, podobno mniej interesujących, jest wręcz szkodliwe, bo doprowadza do absurdalnego stłoczenia odwiedzających w jednej, aktualnie najmodniejszej lokalizacji, gdy tymczasem inne, które też mogłyby skorzystać z odwiedzin turystów - i zaoferować im wiele, a może nawet więcej, nie budzą takiego zainteresowania. Nikt bowiem nie wskazał ich palcem ani nie umieścił w rankingu najpiękniejszych.
Po O wolnym podróżowaniu w końcu sięgnę, bo ciekawa jestem spostrzeżeń i doświadczeń autora. Jednak nasze podróże są już wystarczająco (chociaż nie bardzo) powolne, więc nie oczekuję rewolucji w wyniku tej lektury. O tym, jak nieco wolniejsze podróżowanie wygląda w praktyce w naszym wydaniu, opowiem przy okazji kolejnego wpisu, wraz z obiecaną relacją z Pizy.
W ramach zapowiedzi - poniżej pizański zaułek: