Wybrałam się wczoraj do kina. Najbliższe mam w galerii handlowej, więc po wyjściu z seansu zajrzałam do paru sklepów, z planem kilku drobnych sprawunków. Coraz więcej zakupów robię przez internet, jednak od czasu do czasu z różnych powodów chadzam do galerii handlowych. Nadal je lubię, chociaż wolałabym, by miały inną nazwę (np. dom towarowy - co było z nim nie tak?). Są praktyczne i wygodne, aczkolwiek na pewno robią złą konkurencję małym sklepom i powodują, że w centrach miast królują banki, hostele i całodobowe sklepy z alkoholem. Przykre to zjawisko, ale zapewne nie ma jak mu zaradzić. Jednak wczorajsze wyjście spowodowało, że poczułam wielki smutek. Chyba najsilniej zadziałał empik, który już od wejścia atakuje tzw. świątecznym szaleństwem, milionem propozycji prezentów, wśród których książki stanowią zaledwie ułamek. Nastał czas handlowych żniw, najlepszy moment w całym roku, gdy każdy lub prawie każdy sięga po portfel lub kartę. Bo Mikołaj, bo święta, bo prezenty. D
Po słonecznej stronie życia