Przejdź do głównej zawartości

Chodźże na pole (zwane Campo)

Opowieści o toskańskich wędrówkach i wolnym podróżowaniu odcinek kolejny, nie ostatni. Ostatnio było o Pizie, ale to nie ona była naszym głównym celem podczas wrześniowego wyjazdu. Tym razem postanowiliśmy dłużej zatrzymać się w Sienie. 

Byliśmy tam wcześniej dwa razy - raz na cały dzień, raz pół dnia (bez noclegów), przyjeżdżaliśmy do niej z Florencji. Być może wyda się więc dziwne, że postanowiliśmy wybrać się ponownie do miasta, które według normalnych standardów turystycznych zdążyliśmy już zwiedzić całkiem dobrze: i wspięliśmy się po stromych i klaustrofobicznie wąskich schodach na wieżę Palazzo Publico, by podziwiać panoramę miasta i okolicy, i zwiedziliśmy dwukrotnie katedrę. I na głównym placu wypiliśmy niejedną kawę. Właściwie można by sobie darować ten kolejny wyjazd, wykorzystać ten czas i pieniądze na poznanie jakiegoś zupełnie nowego miejsca, a może nawet kilku. 

Jednak dawno ustaliśmy z mężem, że dajemy sobie prawo do wracania dowolną ilość razy do miejsc, w których czujemy się dobrze. Nie zadręczamy się myślami o tym, że taka strategia oznacza rezygnację z wielu kierunków potencjalnych podróży. Bo przecież to właśnie oznacza. Dysponujemy takim a nie innym budżetem i możliwościami czasowymi, więc możemy sobie pozwolić na określoną ilość podróży w ciągu roku. Te same środki i czas być może pozwoliłby na zwiedzenie wielu innych regionów czy kraju w ciągu tych wszystkich lat, gdy jesteśmy razem. Ale wiemy, że i tak nie uda się nam zobaczyć wszystkich miejsc, na które moglibyśmy mieć ochotę. Wolimy więc skupić się na kilku zaledwie regionach (bo nawet nie krajach), by poznać je lepiej. Nacieszyć się nimi. Nasączyć ich atmosferą. Nawiązać znajomości, tak, by z daną lokalizacją przede wszystkim kojarzyli się nam ludzie, a nie tylko budowle i krajobrazy. 

Pierwszy pobyt w danej miejscowości zawsze traktujemy jako rekonesans. Obwąchiwanie. Zastanawiamy się od razu, czy chcemy do niego wrócić, jeśli nadarzy się okazja. Bo jeden dzień rzadko wystarcza na polubienie i poznanie jakiegokolwiek miejsca. Bywają oczywiście miłości od pierwszego wejrzenia, ale tym bardziej domagają się one powrotu i pogłębienia tematu, by oprócz tego, że się daną miejscówką człowiek zachwycił, mógł jeszcze zrozumieć, dlaczego. 

Siena to była taka właśnie miłość od pierwszego spotkania, w marcu 2009 r. Pogoda była jeszcze bardzo wiosenna, mżył deszcz, było pochmurno, ale po wyjściu na Campo (główny plac) i po wspięciu się na wspomnianą dzwonnicę od razu wiedzieliśmy, że na jednych odwiedzinach skończyć się nie może. 

Sami zobaczcie. Sieneńskie stare miasto zachowało się doskonale w swojej dawnej formie, wydaje się żywcem przeniesione ze średniowiecza. Leży na wzgórzach, podczas spaceru wciąż człowiek się gdzieś wspina pod górę lub schodzi po stromym zboczu. A Piazza del Campo jest ukoronowaniem tego falistego szaleństwa, bo ma kształt... muszli? amfiteatru? Plac nie jest płaski, lecz wygięty, a na dodatek podzielony na pola, wyłożony cegłą i marmurem. I ze względu na ten niezwykły kształt powszechnym zwyczajem jest przesiadywanie wprost na ziemi. Po prostu wygodnie się siedzi, a cegły fajnie się nagrzewają od słońca. Jeśli chce się posiedzieć na placu, a nie ma akurat ochoty na kawę czy wino (zresztą ceny w kawiarniach przy placu kosmiczne!), można nacieszyć się widokiem i atmosferą zupełnie za darmo. Ale o tym przekonaliśmy się dopiero za drugim razem, gdy jesienne słońce zachęcało do wygrzewania się. 

Poniżej filmik, który nakręciliśmy na placu, oraz kilka zdjęć, w tym jedno ze szczytu wieży (Torre del Mangia). 












Jadąc do Sieny na sześć dni, wiedzieliśmy, że chcemy się nią nacieszyć. Raczej nie zwiedzać, ale pobyć. Jako krakowianie z wyboru nie przestajemy zachwycać się naszym miastem, często bywamy na Rynku, chodzimy na spacery nad Wisłę i na Wawel. W Sienie podoba mi się to, że podobnie jak Kraków, pomimo tego, że na każdym kroku „mówią wieki” i wszędzie ocierasz się o historię, miasto żyje, nie jest tylko średniowieczną dekoracją, tłem do zdjęć. Sieneńczycy są bardzo dumni z miejsca, w którym żyją. Historia wplata się w codzienność. 

Na pewno słyszeliście o sieneńskim Palio, szalonym konnym wyścigu na oklep, w którym rywalizują ze sobą reprezentanci 17 dzielnic miasta, zwanych contrade. Palio „zagrało” nawet w bondowskim Quantum of Solace, chociaż czujne oko dostrzeże, że kamera nieco bawi się z rzeczywistą konfiguracją miasta. Mniejsza o Bonda. Palio jest bardzo starą tradycją, sięga czasów średniowiecza. Ktoś mógłby pomyśleć, że zwyczaj ten jest podtrzymywany tylko na użytek turystyki. Sporo rozmawialiśmy o nim z naszymi gospodarzami (pisałam o nich tutaj) i rozmowy te potwierdziły, że tak nie jest. Palio odbywa się dwa razy do roku (a czasem trzy, na szczególne okazje) i żyje nim całe miasto, za każdym razem około tygodnia. Całość kończy się wielką plenerową fiestą. 

Jednak, jak mogliśmy przekonać się na własne oczy, przygotowania do Palio nigdy nie ustają. Dzięki temu, że zatrzymaliśmy się w Sienie na dłużej i włóczyliśmy się po uliczkach także wieczorami i popołudniami, nie raz trafialiśmy na zespoły żonglerów trenujących układy z jedwabnymi chorągwiami. Pokazy takie są ważną częścią obchodów Palio i wymagają dużej zręczności i precyzji. Za każdym razem, gdy zza rogu dobiegały nas dźwięki bębnów, wiedzieliśmy, że warto się zatrzymać, by popatrzeć na chłopaków i ich ćwiczenia (poniżej trening na kolejnym filmiku z jednego z naszych spacerów). Wyścigi odbywają się w lipcu i sierpniu, a oni ćwiczyli nawet we wrześniu, czyli mając jeszcze mnóstwo czasu do kolejnej rywalizacji. 




Co można robić przez sześć dni w takim niezbyt wielkim mieście, mógłby ktoś zapytać. Odpowiedź nie zabrzmi chyba ekscytująco. W pierwszej kolejności przypomnieliśmy sobie widok z wieży Palazzo Publico, ale też zwiedziliśmy nieco więcej niż przy wcześniejszych okazjach, m.in. wnętrza samego pałacu. Oprócz katedry tym razem też zajrzeliśmy do baptysterium i krypty.

Sieneńska katedra to jeden z najbardziej niezwykłych obiektów sakralnych, jakie kiedykolwiek widziałam. Jest cudownie piękna, ale nader osobliwa, ze względu na to, że cała jest w czarno-białe marmurowe paski, które mi nieodparcie przywodzą na myśl oldskulową piżamę. Udowadnia jednak z wielką godnością, że prawdziwa dama potrafi wyglądać stylowo i pięknie nawet w męskiej piżamie. Z tym, że w przypadku sieneńskiej lady mowa raczej o jedwabiu niż barchanach.




Jednak zwiedzanie nie zajęło nam wiele czasu. Wybraliśmy się też oczywiście na kilka wycieczek do niedalekich miasteczek, lecz poza tym skupiliśmy się na byciu w Sienie. Byciu, czyli nierobieniu niczego specjalnego. Błądziliśmy po labiryntowo splątanych wąskich uliczkach. Czuliśmy się prawie jak w Krakowie - chodząc codziennie po kilka razy na rynek (czyli Piazza del Campo), obserwując go, jak zmienia się w zależności od pory dnia lub wieczora. Fajnie było widzieć, jak po wyjeździe grup zorganizowanych i jednodniowych odwiedzających władzę nad nim ponownie przejmują mieszkańcy. Jak siedzą godzinami, sącząc aperitivo lub kawę. Jak gapią się z zachwytem, podobnie jak my, na ten amfiteatr w różnych odcieniach brązu, zgaszonego pomarańczowego i sjeny.

Tak sobie myślę, że nie każdemu spodobałby się nasz sposób podróżowania. Niejedna osoba powie, że to nie ma wielkiego sensu. Rozumiem, ale my tak właśnie lubimy. Takie leniwe i spokojne zaprzyjaźnianie się z miejscem. Wracanie do niego po wiele razy. Przyglądanie się mu o różnych porach roku, w różnym świetle i przy zmiennej pogodzie. Pozwalanie, aby jego obrazy wdrukowały się nam dobrze w pamięć, tak, aby zdjęcia służyły tylko za przypominajkę szczegółów i nastrojów. 

To nie był nasz ostatni raz w Sienie, jeśli tylko los nie przeszkodzi. A może nawet uda się zobaczyć na własne oczy słynne Palio...


Popularne posty z tego bloga

Memento vivere

Gdy w ostatnim wpisie dzieliłam się z Wami radością życia, w komentarzach słusznie zauważyliście, że takie podejście nie dla każdego jest oczywiste, proste, naturalne, wrodzone. Niektórzy muszą się go nauczyć czy też wyćwiczyć.  Czy można nauczyć się cieszyć z faktu, że oto widzimy narodziny nowego dnia, że dane nam jest przeżyć kolejną dobę? Sposobów na to jest wiele, myślę, że taka radość może przyjść na co najmniej dwa.  Pierwszy, dość brutalny i gwałtowny: przez doświadczenie własnej lub cudzej poważnej choroby, wypadku, otarcie się o śmierć lub utratę kogoś ważnego, bliskiego, kochanego, zachodzi proces uświadamiania sobie własnej śmiertelności, kruchości życia, jego ulotności, nieuchronności śmierci. Drugi: gdy ten sam proces następuje powoli, pod wpływem doświadczenia życiowego, upływu czasu, obserwacji świata i własnej refleksji.

Ajka Minimalistka - kolejny rozdział

Zgodnie z zapowiedzią rozpoczynam kolejny rozdział. Prosty blog - czyli to miejsce, niestety nie odpowiada już moim potrzebom. To znaczy nie odpowiada mi ta platforma, na której go piszę, blogspot. Jej niedostosowanie do moich obecnych wymagań nie tłumaczy oczywiście rzadkiej publikacji tekstów w ostatnich latach, ale prawdą jest, że na pewno nie pomagało w pisaniu. Nie ma co jednak szukać wymówek czy wytłumaczeń.  Prosty blog pozostaje tutaj, nie znika. Wiem, że są wśród Was osoby, które wciąż lubią wracać do starych wpisów. Jednak od teraz nowe treści będę publikować w nowym miejscu, do którego serdecznie Was zapraszam. Moje nowe blogowe gospodarstwo nazywa się Ajka Minimalistka i znajdziecie go pod tym adresem . Będą się tam pojawiać nie tylko wpisy, ale również w osobnej zakładce można znaleźć wszystkie odcinki podcastu, który nagrywam od kilku miesięcy.  Zapraszam, do poczytania, posłuchania i zobaczenia! 

Uniform minimalistki

Temat osobistego uniformu obracam w głowie już od kilku lat, co najmniej. Jednak jeszcze do niedawna nie czułam się gotowa na to, by ostatecznie zdefiniować go dla siebie. Owszem, wiedziałam, że ciągnie mnie w tym kierunku i że coraz bardziej zbliżam się do wprowadzenia go w życie na co dzień. Jednak jeśli obserwowaliście, być może, moje materiały o kolorowej szafie minimalistki na YouTube , w cyklu, w ramach którego zaprezentowałam całą swoją kapsułową garderobę na wszystkie pory roku, mogliście zauważyć, że wprawdzie mój styl i zestawy ubraniowe były już dość wyraziste i powtarzalne, trudno było by nazwać je uniformem.  Tak jednak się złożyło, że w międzyczasie zmieniłam tryb życia poprzez powrót do oprowadzania po Krakowie (już nie tylko po Wawelu, jak było parę lat temu), więc o wiele częściej wychodzę pracować poza dom. Oczywiście wymusiło to dostosowanie zawartości szafy i pewne jej uzupełnienia. A jednocześnie kilka ubrań z niej wywędrowało. Z powodu zużycia, ale też zmian