Chyba jeszcze nigdy nie czułam takiego braku podekscytowania z powodu nadchodzących Świąt Bożego Narodzenia. Cieszę się, że nadchodzą, nie przestałam przecież ich lubić. Jednak fakt, że w przestrzeni obecnej są obecne już od listopada, skutecznie zabija ich magię. Po raz kolejny w pełni podpisuję się pod słowami Marzeny, że „magia Świąt podpalona już na koniec listopada jest jakimś nieporozumieniem. Ten falstart jest bezlitosny”. Przy okazji polecam Wam cały jej wpis na temat adwentu, jeśli nie znacie jeszcze tego bloga.
Ba, jakie tam od listopada, pierwsze dekoracje świąteczne widziałam w sklepach już pod koniec października. Jakoś to nie dziwi. Skoro okres przedświąteczny jest czasem zwielokrotnionej do absurdu konsumpcji (oraz przygotowania do jeszcze większej i szaleńczo przesadzonej konsumpcji), trudno się dziwić, że handlowcy i marketingowcy starają się ten okres maksymalnie wydłużyć i wykorzystać aż do bólu, wycisnąć z konsumenta ostatnie złotówki, wiedząc, że przez te ostatnie kilka tygodni roku szczególnie ochoczo ich praktykom się poddaje. Czemu by więc nie zacząć żniw już w listopadzie albo nawet w październiku.
Jednak każdy ma taki adwent, na jaki zasługuje. Nie trzeba się przecież poddawać wspomnianemu szaleństwu. Chyba, że ktoś lubi. To co innego, w wolnym kraju żyjemy.
Jednakowoż nie wszyscy lubią. Ja na przykład nie. Im większe podekscytowanie i zamieszanie wokół, tym większy czuję spokój w sobie. Nie widzę powodu, by przed Świętami wpadać w amok czy fundować sobie stresy na własne życzenie. Bo skutecznie zepsułoby mi to radość ze święta. Przygotowania można zaplanować wcześniej, odpowiednio się zorganizować i podzielić pracą z rodziną. Natomiast z tego, co mogłoby potencjalnie stresować, wolę zrezygnować albo odpowiednio do swoich celów i potrzeb to dostosować.
Prezentami w ogóle nie zamierzam się przejmować. Najchętniej w ogóle bym z nich zrezygnowała. I z dawania, i z brania. Wiem jednak, że nie wszystkim by się to podobało. W zeszłym roku umówiliśmy się z mężem, że nie będziemy się nimi wymieniać. I szło całkiem dobrze, ale ... on nie wytrzymał. Dostałam symboliczny drobiazg, bardzo wzruszający, a ponieważ przed Wigilią R. wspomniał. że coś dla mnie ma, wbrew wcześniejszym ustaleniom, również przewidziałam dla niego coś małego. Tym razem nie było już takich deklaracji, podarunki będą.
Rozplanowałam więc sobie prezentowe zakupy z wyprzedzeniem, między innymi po to, by nie musieć odwiedzać sklepów przed samymi świętami ani nie stresować się tym, że czegoś tam jeszcze mi brakuje.
Będą to nasze pierwsze święta bez choinki. Uwielbiam jej zapach i nastrój, który wprowadza do wnętrza. Jednak w naszym małym mieszkanku, gdzie drzewko rywalizuje czasami o przestrzeń z suszarką do bielizny i zagradza drogę na balkon, szybko zaczyna zawadzać. I już 4 stycznia patrzę na nie z morderczymi myślami, a najpóźniej szóstego bezlitośnie eksmituję. Zapewne gdybyśmy mieli dzieci, dla nich ubierałoby się choinkę, by nie odbierać im tej zabawy i radości. Dorośli sobie bez niej poradzą.
Gdy poddaliśmy dyskusji kwestię tego, co jest dla nas obojga najważniejsze w świątecznej atmosferze i dekoracjach i z których elementów Świąt nie potrafilibyśmy zrezygnować, wnioski były proste i niezbyt zaskakujące. Spotkania z rodziną - na pierwszym miejscu. Poza tym - mąż głosował za barszczem z uszkami (poparłam), a ja za różnego rodzaju formami światła. Nic nie zmieniło się w tej materii od grudnia 2010 r., gdy pisałam w wigilijnym wpisie, że „dla mnie najważniejsze podczas Świąt są miłość i światło. Spędzamy święta w taki sposób, żeby nacieszyć się towarzystwem najbliższych osób. A na czas Wigilii zawsze zapalamy mnóstwo świec, by cieszyć się ich ciepłym światłem. Są dla mnie symbolem światła, jakim w naszym życiu jest miłość.”
Choinki może nie być, świece i światełka być muszą. Natomiast dla zapachu igliwia będzie prosta dekoracja własnej roboty z gałązek iglaków ściętych w lasku moich rodziców.
I właściwie to tyle, jeśli chodzi o świąteczne przygotowania. Jak zawsze do ostatniej chwili nie będzie wiadomo, czy R. nie będzie musiał pracować w święta. Nie stresuje mnie to jednak. Bardzo bym chciała, byśmy mogli spędzić ten czas razem, ale zdarzało się już, że się to nie udawało. Spędzamy ze sobą dużo czasu i dbamy o to, by być ze sobą blisko nie tylko od święta, więc nie robię z jego ewentualnej nieobecności dramatu. Niczego to (moje dramatyzowanie) nie zmieni. Nikt nie lubi przecież pracować wtedy, gdy inni radują się, świętują i odpoczywają, więc wiadomo, że jeśli będzie tego można uniknąć, wszyscy będą dążyć do tego, by nie trzeba było. Jednak gdy trzeba, to trzeba, miejmy nadzieję, że nie będzie takiej konieczności.
Acha, mam jeden przedświąteczny rytuał, którego będę bronić jak niepodległości. Oglądanie - w samotności, z paczką chusteczek i winem - po raz pięćsetny filmu Love Actually, którego polski tytuł brzmi To właśnie miłość. Nabyłam go jakiś czas temu na DVD w wyprzedażowej cenie, by móc oddawać się tej słabości, nie polegając na widzimisię telewizji. Z wielu względów lubię ten film. Dla słodko-gorzkiej fabuły (a raczej wielu przeplatających się historii), wspaniałej ścieżki dźwiękowej, bardzo starannie dobranej, oraz świetnych kreacji aktorskich. Między innymi dla Hugh Granta w roli brytyjskiego świeżo upieczonego premiera, ale chyba przede wszystkim dla Billa Nighy'ego, jako podstarzałego rockmana, próbującego przebić się na pierwsze miejsce listy przebojów z marną świąteczną przeróbką starego hitu Love is all around - w jego wykonaniu Christmas is all around.
Nie nakręcam się więc na Święta, jeszcze zdążymy je poczuć i nacieszyć się nimi. Czekamy sobie spokojnie, bez gwałtownych ruchów, w skupieniu. Przyjdą przecież, gdy nadejdzie czas.
![]() |
Zdjęcie podebrałam stąd |
Choinki może nie być, świece i światełka być muszą. Natomiast dla zapachu igliwia będzie prosta dekoracja własnej roboty z gałązek iglaków ściętych w lasku moich rodziców.
I właściwie to tyle, jeśli chodzi o świąteczne przygotowania. Jak zawsze do ostatniej chwili nie będzie wiadomo, czy R. nie będzie musiał pracować w święta. Nie stresuje mnie to jednak. Bardzo bym chciała, byśmy mogli spędzić ten czas razem, ale zdarzało się już, że się to nie udawało. Spędzamy ze sobą dużo czasu i dbamy o to, by być ze sobą blisko nie tylko od święta, więc nie robię z jego ewentualnej nieobecności dramatu. Niczego to (moje dramatyzowanie) nie zmieni. Nikt nie lubi przecież pracować wtedy, gdy inni radują się, świętują i odpoczywają, więc wiadomo, że jeśli będzie tego można uniknąć, wszyscy będą dążyć do tego, by nie trzeba było. Jednak gdy trzeba, to trzeba, miejmy nadzieję, że nie będzie takiej konieczności.
Acha, mam jeden przedświąteczny rytuał, którego będę bronić jak niepodległości. Oglądanie - w samotności, z paczką chusteczek i winem - po raz pięćsetny filmu Love Actually, którego polski tytuł brzmi To właśnie miłość. Nabyłam go jakiś czas temu na DVD w wyprzedażowej cenie, by móc oddawać się tej słabości, nie polegając na widzimisię telewizji. Z wielu względów lubię ten film. Dla słodko-gorzkiej fabuły (a raczej wielu przeplatających się historii), wspaniałej ścieżki dźwiękowej, bardzo starannie dobranej, oraz świetnych kreacji aktorskich. Między innymi dla Hugh Granta w roli brytyjskiego świeżo upieczonego premiera, ale chyba przede wszystkim dla Billa Nighy'ego, jako podstarzałego rockmana, próbującego przebić się na pierwsze miejsce listy przebojów z marną świąteczną przeróbką starego hitu Love is all around - w jego wykonaniu Christmas is all around.
Nie nakręcam się więc na Święta, jeszcze zdążymy je poczuć i nacieszyć się nimi. Czekamy sobie spokojnie, bez gwałtownych ruchów, w skupieniu. Przyjdą przecież, gdy nadejdzie czas.