W miniony poniedziałek rozpoczęłam odwyk od Facebooka na prywatnym profilu. Zakładany czas trwania - do końca stycznia. Nie chciałam dezaktywować konta, bo uniemożliwiłoby mi to prowadzenie profilu bloga. Jednak również na blogowym profilu ogłosiłam w końcu ograniczenie korzystania z serwisu, postanowiłam logować się tylko w celu zamieszczenia informacji o opublikowaniu nowego wpisu.
Ciekawe jest to, że docierają do mnie od różnych osób sygnały o podobnych działaniach lub potrzebie samoograniczenia korzystania z serwisów społecznościowych czy stron internetowych, blogów itp. Minimal plan pisze o tygodniu bez FB, a ojciec Krzysztof Pałys o potrzebie ochrony przed nadmiarem informacji. Pod moim wpisem na FB informującym o czasowym ograniczeniu korzystania z serwisu również pojawiły się komentarze świadczące o tym, że nie jestem jedyną, której takie pomysły chodzą po głowie.
Osoby potrafiące korzystać powściągliwie z dobrodziejstw internetu mają czasami oparte na stereotypie przekonanie, że ci, którzy w sieci spędzają dużo czasu albo nawet czują się uzależnieni, muszą mieć poza tym bardzo puste, a może wręcz żałosne życie. Nie mają pewnie znajomych w realu, nie potrafią cieszyć się światem. Są bierni, prowadzą siedzący tryb życia, zamknięci w czterech ścianach. Bądź ich rzeczywistość jest okropna, smętna i uboga pod każdym względem, rekompensują więc swoje niewydarzenie i niepowodzenia, kreując w internecie alter ego, które jest królem świata, błyszczącym pasmem nieustannych sukcesów.
Zapewne w niektórych przypadkach stereotyp odpowiada prawdzie. Znam jednak wiele osób, które w sieci są bardzo aktywne i widoczne (może aż do uzależnienia), ale i poza nią robią i przeżywają mnóstwo. Udzielają się społecznie i towarzysko, mają dobre relacje z rodziną, spotykają się z żywymi osobami, nie tylko z wirtualnymi awatarami. Ewentualne uzależnienie od internetu nie wynika u nich z szukania życia zastępczego czy uciekania przed beznadziejnością egzystencji.
Tak jest i w moim przypadku. Moje życie pozainternetowe w niczym nie ustępuje barwności tego w sieci, a wręcz znacznie je przewyższa. Jest w nim i miejsce na zdrowe i szczere relacje, na bliskość. Życie towarzyskie jest. I zainteresowania niezwiązane z internetem. Moim problemem na pewno nie są proporcje czasu spędzanego w sieci i poza nią, bo są całkiem rozsądne i zrównoważone. Nie o ilość tu jednak chodzi, lecz o jakość tego bycia w internetach oraz jego skutki.
Już od pewnego czasu zauważam u siebie objawy stanu, nazywanego „nabytą niezdolnością do koncentracji”, o której pisze ojciec Krzysztof we wspomnianym wyżej tekście. Nie łączyłam tego zjawiska z wpływem, jaki może mieć na mózg człowieka korzystanie z internetu, do czasu przeczytania u minimal plan tekstu Operacja na mózgu, w którym autorka wspomina o książce Płytki umysł. Jak internet wpływa na nasz mózg Nicholasa Carra.
Pisze ona o tym, że:
zaczynamy mieć kłopoty ze skupieniem uwagi, szybko się nudzimy, po paru minutach przeskakujemy z tematu na temat, bo odbiór tej samej treści przez dłuższą chwilę zwyczajnie nas męczy. Zdarza się, że czytamy po kilka książek na raz, otwierając je równolegle jak nowe okna w wyszukiwarce, i nie dajemy rady dobrnąć do końca żadnej z nich.
Brzmi znajomo? Mi zabrzmiało. Tym bardziej, że tę niezdolność do koncentracji dostrzegam również w sytuacjach zupełnie z internetem niezwiązanych. Podczas prac domowych rozpoczynam pięć różnych czynności (nastawianie prania, mycie naczyń, przygotowanie obiadu itp.) i zamiast wykonywać je po kolei, przeskakuję od jednej do drugiej, w efekcie zajmują mi one pięć razy więcej czasu niż gdybym wykonywała je w skupieniu i każdą od razu doprowadzała do końca.
Czytanie kilku książek na raz i niemożność ich skończenia też mi się zdarza. Natomiast podczas pracy nad tłumaczeniem co kilka zdań umysł domaga się urozmaicenia. Wskakuję więc machinalnie na Facebooka, na Pinteresta, przeglądam ulubione blogi, jednak w żadnym z tych miejsc nie spędzam więcej czasu niż parę minut. Wpadam i wypadam, bo mózg coraz szybciej popada w znudzenie. Coraz trudniej przebrnąć mi przez dłuższy tekst.
To nie wina internetu ani Facebooka. To ja zawiniłam, bo przekarmiłam swój mózg nadmiarem bodźców, rozleniwiłam go do granic możliwości, wychowałam na zblazowanego smarkacza z deficytem uwagi. Umysł człowieka jest cudownym narzędziem, które wspaniale przystosowuje się do okoliczności. Trudno się dziwić, że po tylu latach obcowania z internetem, też do niego się przystosował.
Podobno proces ten jest odwracalny. Można odzyskać zdolność do koncentracji, utrzymania uwagi. Trzeba nauczyć się odcinać od sieci, wrócić do czytania dłuższych form. Pilnować się, by nie skakać z tematu na temat, nie ganiać wciąż za nowymi inspiracjami i pomysłami. Odciąć się na pewien czas od bodźców. Poleniuchować.
Moim celem nie jest całkowita rezygnacja z internetu, bo uważam go za genialny wynalazek. W stosunku do Facebooka mam mieszane uczucia, ale doceniam go jako praktyczne narzędzie komunikacji. Rzecz nie w tym, by się na te media obrażać czy je potępiać, ale by nie pozwolić sobie na owo spłycenie umysłu i rozleniwienie mózgu.
Temu ma posłużyć wspomniany na początku odwyk od Facebooka. Jeszcze nie wiem, jakie będą ostateczne wnioski za sześć tygodni. Na razie wydaje mi się, że nie spowoduje to całkowitej rezygnacji z konta w serwisie, lecz zmianę sposobu i częstotliwości korzystania z niego. Trudno jednak wyrokować ostatecznie po zaledwie kilku dniach próby.
Na razie widać pierwsze efekty: skończyłam dwie z dawno już zaczętych lektur. Stopniowo wycisza się pragnienie ciągłego przeskakiwania między zakładkami i otwartymi oknami w przeglądarce. I udało się stworzyć dwa nowe wpisy na bloga. Oby tak dalej.